Leniwe przygotowania do wyjazdu zaczęły się już podczas poprzedniej wyprawy, kiedy to awaria motocykla w środku Turcji nie pozwoliła nam zobaczyć tego wszystkiego, co zaplanowaliśmy. Podczas każdego wyjazdu zdarza się coś nieoczekiwanego i jest to wpisane w folklor motocyklowej drogi, dlatego poprzednią wyprawę, tak jak obecną i wszystkie inne uznajemy za udane. Z czasem stało się tak, że wszelkie trudności pojawiające się podczas drogi to tylko kolejne doświadczenia, które nadają smak wyjazdom już w trakcie, a co dopiero po czasie, w domowym fotelu.
Próbując uchwycić ten moment, dochodzę do wniosku, że zwykle następuje on po przejechaniu jakichś 2000 km albo trzeciego dnia. Gdzieś na postoju pośród zagłębia donieckiego, rzucam, że jest świetnie, daleka droga przed nami i bardzo ciekawe okolice do objeżdżenia, ale ciągnie mnie jeszcze dalej. Do Kazachstanu, Mongolii, nad Bajkał, dookoła Morza Kaspijskiego itd. Jest więc jakiś plan. W sumie wystarczający.
Tak było i tym razem, z tym, że moment ostatecznej decyzji o wyprawie przyszedł po przejechaniu ze dwa razy tylu km, kiedy to w 2012 roku opuszczaliśmy gościnne Wojsko Polskie w rodzinnej miejscowości towarzysza Stalina, tj. Gori i patrzyłem na szczyty wysokiego Kaukazu. Od Ankary, przez góry wschodniej Turcji i Mały Kaukaz Quba dosiadał uszkodzonej maszyny. W Gori, mimo naszych starań definitywnie stało się jasne, że w góry już nie damy rady. Pod znakiem zapytania stało w ogóle to, czy maszyna dojedzie jakoś do domu. Tak więc patrzyłem na ośnieżone szczyty i wiedziałem, że wrócę za rok.
W tzw. międzyczasie zorganizowaliśmy zaplecze. Pieniądze na wyprawę, urlop, wizy, serwis motocykli (jak się później okazało, nie do końca), a także wszelkie inne potrzebne rzeczy. Wyklarował się też skład: ja i Tommy.
Wreszcie ruszamy 5 czerwca. Nastawiamy się na szybki przelot przez Ukrainę i Rosję, a powolne zwiedzanie i delektowanie się wyprawą od najwyższego szczytu Europy, czyli góry Elbrus w Rosji. Tranzyt to tranzyt, jednak kilka punktów jest godnych odnotowania. Tommy wziął zbędną i niedziałającą tam, gdzie najbardziej potrzeba nawigację (działała tylko na Ukrainie i w Polsce) ale i tak plan jest dość luźny. Niezbyt dokładna mapa i kierunek wschód. A gdzie dotrzemy to się zobaczy.
Wieczorem 5 czerwca, podczas dojazdu na tradycyjny nocleg u rodziny w pobliżu granicy, dosłownie na kilometr przed celem, Tommy zalicza popisową glebę. Resztki asfaltu przecina bardzo śliskie lessowe błoto. Podczas przejazdu przez jedną z takich atrakcji widzę w lusterkach, że Tommy robi ślicznego fikołka. Wygląda groźnie, a ja nie mam jak zawrócić, ani jak postawić moto. Wszystko się ślizga, a nóżka zapada się. Parkuję więc za błotem i biegiem z powrotem. Prawdopodobnie dzięki dobremu poślizgowi, maszyna i biker cali. Tylko brudni. Za karę za dobre serce nie ma za to foty z tego wydarzenia.
Błoto miało się jeszcze pojawić podczas tej wyprawy…
6 czerwca chcemy jak najszybciej dojechać jak najdalej.
Wołyń. Jadąc tam, czuję go tylko trochę. Trochę inaczej jest podczas powrotów…
Chcemy jak najszybciej wskoczyć na dwupasmówkę za Równym i przejechać za Kijów. Idzie sprawnie, ganiamy się z burzami. Jest upalnie, widzę zbliżającą się szybko burzę, która z pewnością przetnie drogę. A może przejdzie bokiem? A może popada z minutę i potem błyskawicznie wyschniemy? Już tak bywało. Jesteśmy ubrani bardzo lekko. Dżins i koszulki.
Pasuje mi tu słowo, które często padało w czytanych w dzieciństwie komiksach:
WTEM, walnęło gradem wielkości orzechów laskowych. I deszczem. I piorunami. Z taką mocą, że nic nie widać. Ruch na drodze zatrzymał się. Śmieszna sytuacja. W kask jeszcze ujdzie – jest po prostu głośno, ale uderzenia w ręce i nogi naprawdę bolą. Wszystko płynie, samochody stoją. Nie ma się gdzie schować, wyjmowanie kondonów jest bezcelowe. Zastanawiam się, jak to jest, gdy piorun uderza tuż obok. Dochodzę do wniosku, że jesteśmy lepiej izolowani nie stawiając nóg na jezdni. Autobusy i ciężarówki stojące wokół są wyższe od nas. Tak więc najbezpieczniej jest jechać dalej. Zdaje się, że kierowcy obserwując nas mają niezły ubaw. Po raz pierwszy na motocyklu przechodzimy chrzest gradem. Po 10 minutach znów upał.
Piękne krajobrazy Ukrainy przesiąknięte są historią. Jest dużo pomników. Naszą uwagę zwracają te, na których Ukraińcy upamiętniają wygrane bitwy z Polską. Mamy kawał wspólnej historii. Warto czasem spojrzeć na to ich oczami. Odnosimy wrażenie, że bardzo starają się budować swoją tożsamość. Jej ważną częścią jest to, że czasem wygrali bitwę z nami. Dobrze to rozumieć.
Śpimy w okolicy historycznych Czerkasów.
Na Ukraińskich wertepach zdarza mi się dziwny objaw w moto. Podczas wyprzedania kolumny ciężarówek gaśnie. Udaje mi się jakoś zjechać na pobocze. Po ruszeniu nóżką i resecie odpala normalnie. Kurde, zamokło coś? Dochodzę do wniosku, że na wybojach musiała otworzyć się nóżka. Nieprawdopodobne? Kto przemierzał szlaki Ukrainy wie, o jakich wybojach mówię. Jednak dopiero kilka tysięcy kilometrów później stało się jasne, co było przyczyną tej awarii.
Wyjeżdżając ze stacji benzynowej po ostatnim tankowaniu tego dnia, widzę w lusterkach jak pod dystrybutor podjeżdża GS w pełnym rynsztunku. Myślę, swój. Złapiemy się pewnie gdzieś po drodze.
Teraz leje już ciągiem. Robi się ciemno. Na wjeździe do Doniecka zauważam szereg motocykli na parkingu motelu. Zjeżdżamy. Pani w recepcji pyta czy my bajkiery. No tak, odpowiadamy. Dostajemy pokój. Po nas przyjeżdża jeszcze kilku bajkierów oraz widziany już w lusterkach gość na GS’ie. Pani w recepcji z przejęciem coś liczy i zdaje się, że nic jej się nie zgadza. MC Donieck organizuje zlot. Motel jest zarezerwowany dla motocyklistów. My nie byliśmy zaplanowani, ale stało się. Dostaliśmy nawet zniżkę. Driver na GS’ie jedzie z Rygi do Tbilisi. Trochę się dziwi, że nie mógł dogonić gości na cruiserach po starcie ze stacji. Wyjaśniamy mu, że nie jest pierwszy. Chce jechać dalej z nami. Umawiamy się na start o 7 rano.
Jednak do 1 w nocy toczymy rozmowy z MC Roar Noworossijsk przy karafce/kach doskonałego ukraińskiego napoju. Po części filozoficznej pt. co wystarczy mieć w życiu, schodzi na politykę. Noworossijsk to właściwie Kaukaz, możemy więc przez chwilę spojrzeć na sytuację w regionie oczami Rosjan. Dowiadujemy się np. że Osetia i Abchazja zawsze były Rosyjskie. Czy Europejski sojuz lepszy od byłego sojuza, itp. A potem o motocyklach. Prezydent Milan okazuje się być konstruktorem customów. Podobno wyrzeźbił już 170 sztuk własnoręcznie. Robi też wszystko co da się zrobić z metalu. Przyboczny Andriej oprócz dbania o pełną karafkę, specjalizuje się w obróbce stali nierdzewnej. Czas mija szybko, a rano w drogę. Podoba mi się toast rosyjskich bikerów, aby na drodze nie było gwoździa ani pałki. Kończymy więc, a Rosjanie wręczają nam profesjonalne wizytówki.
8 czerwca o 7 rano Łotwa śpi. Zdaje się, że do późna wyjaśniał kwestie sporne z Białorusią. Może się jeszcze kiedyś spotkamy.
Motocyklowym zwyczajem omijamy kolejkę na granicy. I o dziwo oficjele się nie burzą, zostajemy przepuszczeni przez szlaban. Za to nieprzychylnie komentują kierowcy. Udajemy więc, że po rosyjsku to my nic nie tego. Po wypełnieniu oczywiście po rosyjsku świętych karteczek po ok. godzinie, czyli dość sprawnie śmigamy po Rosji.
Jedziemy na Rostov nad Donem. Drogi w tej okolicy są świetne i bardzo malownicze. Dopiero w okolicy Rostova robi się trochę ciasno. Upał, musimy lecieć przez centrum. Przypomina Stambuł. Mimo ogromnych korków nie widać na drodze agresji. Wręcz przeciwnie, poruszamy się ciągle sprawnie do przodu. Po raz kolejny na wschodzie zwracamy uwagę na standardowe rozwiązanie na światłach tj. pokazany czas w sekundach zielonego i czerwonego. Dobrze, że powoli cywilizacja dociera i do nas. Takie rozwiązanie działa np. w Płocku znacznie upłynniając ruch.
Świetnymi drogami suniemy w stronę Kaukazu. Mój niepokój powoduje zapalająca się lampka temperatury silnika. Znów coś dziwnego. W korkach przy 40 stopniach w Rostovie było ok., a na trasie się świeci? Płyn jest, czuję, że silnik się nie przegrzewa. Lecimy dalej. W przeciwieństwie do Ukrainy, tu możemy spokojnie podróżować w nocy. Późno docieramy do Mineralnych Wód.
To właściwie koniec tranzytu. Od jutra wolniej. Będziemy zwiedzać.
9 czerwca kierunek Elbrus. Zanim wystartujemy sprawdzam jeszcze dokładnie układ chłodzenia motocykla. Nic nie widzę. Po konsultacji telefonicznej z backupem w PL dalej nic. Znaczy się, wszystko w porządku. Po odbiciu z głównego kierunku na Władykaukaz, wjeżdżamy w góry. Robi się coraz bardziej malowniczo i jest bardzo mały ruch. Jest też zgrzyt. Na wojskowo-policyjnym posterunku, podobno przejechaliśmy stop. Jak nie wiadomo o co chodzi to wiadomo o co chodzi. Na kolejnym posterunku zupełnie inna atmosfera. Bardzo się lubimy i robimy fotki. Dla nich folklor to objuczone motocykle, a dla nas broń długa. Żołnierze robią sobie zdjęcia na naszych maszynkach, a Tommy dla odmiany robi sobie fotę z kałachem na Kaukazie. Zgoda z ich strony była z lekkim ociąganiem.
W związku z tym, że podejście na szczyt to 2 dni, a nasz plan jest dość napięty, decydujemy się na kolejkę linową. Obok starej, pamiętającej jeszcze czasy sowieckie jest nówka, postawiona w 2009 roku. W 2011 była częściowo wysadzona w powietrze przez grupę Dżamaat. Tu szczegóły tego zamachu.
Jednak w 2013 jest już odbudowana i pozwala na bezstresowe dotarcie na 3750 m. Podchodzimy jeszcze kawałek ale tylko w celu wykonania zdjęć. Dookoła morze gór. Kaukaz to wspaniałe widoki. Podobnie jest w Alpach albo w Górach Skalistych.
Przy dolnej stacji kolejki spotykamy lokalnych bikerów. To MC Gurza z Nalczika. Jak to z bikerami. Od słowa do słowa i jedziemy wspólnie na dół. Lokalesi nie przejmują się specjalnie jakimiś ograniczeniami prędkości. Nie trzeba było długo czekać, gdy z krzaków wybiega policja i macha pałką. Myślę, trzeba się będzie zrzucać, ale widzę jak President Asłan, każe wracać policji w te same krzaki z których wyszła. O dziwo policja pokornie słucha, a Asłan daje sygnał żeby się nie ociągać tylko ruszać dalej. Po chwili parkujemy na poboczu obok dwóch kolegów na ścigach, którzy pojechali przodem. Tu wśród śmiechu Asłan wyjaśnia, że koledzy jechali tak szybko, że policja nie zdążyła wyskoczyć z krzaków i dlatego była tak wkurzona, że zatrzymała nas. Ale jak to? Przecież nas puścili, a też było, skromnie mówiąc trochę za szybko. Asłan mówi tylko, że lokalnych nie ruszają i śmigamy dalej.
Wieczorem rozbijamy namioty obok gorących naturalnych źródeł. Woda ma ok. 600C i śmierdzi siarką ale jest wspaniała. Szczególnie po kilku dniach w siodle z przyjemnością moczymy tyłki. Lokalesi podają do basenu piwo. To są właśnie te chwile, po które się tu jeździ. Wśród mocniejszych lokalnych napoi i jadła dyskutujemy do późna w nocy. W trakcie wznoszenia kolejnego toastu do Asłana podchodzi starszy Kabardyjczyk i grzecznie pyta czy można pożyczyć Szczepana? Asłanowi nijak odmówić i pozwala Szczepanowi aby udał się na konkurencyjną imprezę. Potem tłumaczy, że u nich starszym należy się szacunek! No i już mamy dwa stoły, gdzie do każdego toastu pije się dwa puchary wody rozmownej…
Następnego dnia wstaje nam się raczej ciężko. Pomaga trochę woda ze źródła, ale schodzi się do jakiejś 11. Telefon od Asłana czy już pojechaliśmy. Jeśli nie, to fajnie. Chłopaki wzięli wolne w pracy, żeby nas oprowadzić trochę po okolicy. Około południa ruszamy znów w góry. Tym razem kierunek Bałkaria. Po drodze Gołuboje Oziero. Wg. Asłana ma 360 metrów głębokości. A obejść można je na piechotę na oko w jakieś 10 minut. Woda jest rzeczywiście błękitna i bardzo przejrzysta. Ma podobno stałą temperaturę 90C niezależnie od pory roku. Woda wybija. Jest to więc źródło.
Poruszamy się drogą wykutą w skałach pod koniec XIX w. Widoki zapierające dech. Robi się deszczowo. Stara, stroma grawiejka przechodzi często w totalne błoto lub zamiennie udaje rzekę. Teren jest właściwie zamknięty dla turystów. Sami nigdy byśmy tu nie dojechali. Docieramy wreszcie do bałkarskiej wioski wysoko w górach. Dalej Gruzja ale przejścia nie ma, a w zasadzie to jest tylko dla lokalnych przemytników? Stacjonuje tu wojsko. Koniec świata. Meczet. Bałkarzy zostali umieszczeni w tej samej republice z Kabardyjczykami. Jest to jednak inny lud. Inny język. Podobno pochodzą od Turków. Bikerzy opowiadają ciekawe historie o czasach sprzed rewolucji, kiedy to carscy eksterminowali nacje kaukaskie, po rewolucji, gdy Stalin kończył i współczesnych, kiedy to potomkowie wracają na ojcowiznę.
Zjeżdżamy z gór znów do głównej i żegnamy MC Gurza. Jest wieczór ale pogoda ok. Droga też. Przy wjeździe do Osetii Północnej coś na kształt przejścia granicznego. To dlatego, że to jedna z wielu autonomicznych republik. Kolejka aut. Grzecznie stoimy. Po chwili sprawdzają nas alkomatem. Na bok. Co jest kurde? Twierdzą, że jesteśmy pod wpływem. Protestujemy. Sprawdzają dokładniejszym sprzętem. Wychodzi 0,01 coś tam. To przecież ok! Ale nie w Rosji. Powinny być same zera. Zajęło nam ze 2 godziny. Tym razem wiadomo było o co chodzi.
Chyba nie byli do końca przekonani o słuszności swoich działań. Dostajemy więc eskortę aż do granicy z Gruzją. Typ jak z Wilka i Zająca. Przy czym bardziej przypominał wilka lub jego kolegów. Wspominał sojuz aż mu się łezka w oku kręciła. Na granicy kolejka na wiele godzin stania. No i wpuszczają po kilka samochodów. Pomiędzy, długie przerwy. Nasza eskorta jedzie przed nami starym żyguli, ale prowadzi jak motocyklista na sam początek kolejki. Żegnamy się i po chwili jesteśmy na przejściu. Kolejkowicze przyjaźni. Wśród standardowych rozmów czekamy na odprawę.
Na przejściu przy ostatniej bramce dziewczyna z budki woła oficera, który bierze mnie na regularne godzinne przesłuchanie. Idziemy do pokoju przesłuchań. Pyta o nazwiska polskich piłkarzy! Piłka nożna mało mnie interesuje więc trochę się spociłem, jednak rozmówca wydaje się być usatysfakcjonowany odpowiedziami. Dalej rozmowa bardzo miła. Pytania o wszystko łącznie z rodziną, pracą, celem podróży itd. Po raz pierwszy widzę taki mundur. Zupełnie czarny. Na pagonach dwie gwiazdki. Nie pamiętam tylko, ile miał pasków. Jeśli jeden to porucznik. Jeśli dwa to podpułkownik. Na podpułkownika trochę za młody chyba ale cziort go wie. Zupełnie azjatyckie rysy twarzy. Trudno zgadnąć. Na koniec rozmowy wypytuje jeszcze o motocykl. Można jechać? Tak. Tommy mówi, że dziewczyna z budki jeszcze chce zobaczyć coś w moim paszporcie. Wolę jednak nie sprawdzać. Jeśli oficer powiedział jechać, to jedziemy.
Zwykle przez przejścia graniczne poruszamy się bez kasków bo łatwiej podczas kontroli. Tak było i tym razem. Okazuje się, że od rosyjskiego do gruzińskiego przejścia jest kilka kilometrów. Jest już noc, wysoki Kaukaz. Jedziemy wśród skał. Easy rider style pozwala trochę ochłonąć. U Gruzinów uśmiechy i luźniejsza atmosfera. Tylko człowiek w budce jakiś nachmurzony. Odprawa trwa chwilę i jesteśmy w Gruzji.