Gruzja off road 2017

Dodane 28 lutego 2018 o 20:26 przez admin Brak komentarzy

Szesnastego czerwca zaczęła się wielka przygoda. Wpakowaliśmy się do samolotu, żeby nie tracić prawie tygodnia na drogę lądem. Zarezerwowaliśmy sobie miejsca w ostatnim rzędzie i cieszyliśmy się jak dzieci, że to będzie nasz „koniec autobusu”. Niestety całą radosną atmosferę szlag trafił kiedy wzbiliśmy się w powietrze. Mianowicie na pokładzie było kilku małych pasażerów mających zaledwie dwanaście miesięcy albo i mniej. Jeden z nich był wyjątkowo nieuprzejmy i zaczął wrzeszczeć tuż po starcie. Na nic zdały się lulanie, pomoc stewardes i zatyczki do uszu. Koniec końców mój wyczerpany organizm pozwolił mi zasnąć.

Po odebraniu bagaży znaleźliśmy kierowcę firmy Husky park ­– Miszę. Wsiedliśmy do jeepa i pojechaliśmy pod hotel. Na miejscu okazało się jednak, że pokój mamy zarezerwowany od godziny 14.00. Zważając na to, że dochodziła piąta rano, mieliśmy prawie dziesięć godzin wolnego. No tak, tylko co ma zrobić człowiek, który jest ledwo przytomny, nic mu się nie chce i nadal słyszy płacz dziecka?

Koniec końców znaleźliśmy restaurację i postanowiliśmy zjeść typowe gruzińskie śniadanie.  Słyszałam o pysznych potrawach Gruzji dlatego ślinka napłynęła mi do ust na samą myśl skosztowania ich. I muszę przyznać, że trochę się zawiodłam bo chaczapuri z serem nie było tak dobre jak sobie wyobrażałam. Tata powiedział,  że do niektórych smaków trzeba dojrzeć. Oczywiście nie zgodziłam się z nim i nadal obstawałam, że placek nie był smaczny.

Zwiedzanie zaczęliśmy od słynnego mostu, na który mówi się Podpaska. Nie wiem, skąd się wzięła ta nazwa, bo wkładka higieniczna, jak dla mnie, tak nie wygląda. Po drodze do „gdzieś” kupiliśmy słynny chleb, który piecze się na ścianie pieca. Był przepyszny a smaku dodawało mu to, że był ciepły i świeży.

Po przejściu 6 tys. kroków – według telefonu Grzesia – zatrzymaliśmy się w knajpce bo panowie chcieli wypić pierwsze piwo. Co prawda marudzili przy tym, że gruziński chmiel to siki ale i tak uraczyli się dwoma kuflami. Ja skorzystałam z okazji i zdrzemnęłam się bo było wygodnie i grzało słońce.

Spacerując dalej poznaliśmy wszystkie zakamarki Tbilisi. Było ciekawie bo uniknęliśmy śmierci pod kołami samochodu, spaliliśmy dużo kalorii i porobiliśmy wiele pięknych zdjęć. Oczywiście byłoby jeszcze lepiej gdybyśmy nie słaniali się na nogach.

Kiedy nadeszła wyczekiwana przez naszą trójkę czternasta odebraliśmy klucze do pokoju i poszliśmy spać. Znaczy tata i Grzesiu poszli bo ja tylko drzemałam i czytałam książkę.

Około szesnastej pojechaliśmy do Husky parku żeby załatwić formalności. Porozmawialiśmy też z Davidem, który założył Husky park. I to był ostatni raz kiedy go widzieliśmy.

Kiedy wróciliśmy do hotelu poszliśmy na taras. Znajdował się on na pierwszym piętrze hotelu i rozciągał się z niego cieszący oko widok. Na nasze nieszczęście w budynku obok odbywała się dyskoteka dlatego byliśmy zmuszeni słuchać gruzińskich bitów, które były gorzej niż masakryczne.

Zapomniałam jeszcze opisać hotel, w którym się zatrzymaliśmy. Wyglądał jak zwykła kamieniczka a pokoje były urządzone bardzo przyjemnie. Podziwiam właścicielki za ich inwencję twórczą. Wszystkie ściany były jakoś ozdobione.  Można było zobaczyć mozaiki, portrety, mnóstwo kwiatków i całą gamę kolorów.

Mimo małego, rannego nieudogodnienia muszę przyznać, że dzień był ciekawy. Miałam niezły ubaw słuchając sarkastycznych wypowiedzi Grzesia nt. gruzińskiego sposobu radzenia sobie z przewodami elektrycznymi no i wyrobiłam sobie nogi od naszych wspinaczek.

Drugiego dnia po zjedzeniu śniadania przyjechał po nas Misza. Pojechaliśmy do Husky parku bo dzisiaj  tata i Grzesiu mieli „wypróbować” motocykle. Musieli przyzwyczaić się do nowej wagi pojazdu i tak dalej. Ja załadowałam się do Jeepa z Miszą i podziwiałam piękne widoki nudząc się przy tym niemiłosiernie.

Jako że Misza był cichy i spokojny nie rozmawialiśmy zbyt dużo. Zresztą i tak nie mielibyśmy o czym. Jako, że nie lubię jazdy samochodem i zazwyczaj źle się czuję w puszce przysypiałam. To było strasznie męczące i czułam się jak ten tłusty facet z reklamy Gold Żeń Szeń. „Jesteś zmęczony własnym zmęczeniem? Jest ma to sposób. Kup tabletki Gold Zeń Szeń aby zniwelować uczucie senności.” Taaa… Coś w ten deseń.

Kiedy już myślałam, że zamienię się w Glendowera* zatrzymaliśmy się na obiad. Jedzenie kupiliśmy wcześniej dlatego nie musieliśmy szukać restauracji. Wystarczyło rozłożyć wszystko na masce samochodu i cieszyć się odpoczynkiem. W przypadku motocyklistów od błota i ciągłych trudności spotykanych w off roadzie, w moim od zmęczenia zmęczeniem.

W drodze powrotnej zaczęło lać tak, że zastanawiałam się czy Bóg albo aniołki nie biorą prysznica. W myślach śmiałam się też z tego, że tata i Grzesiu przemokną do suchej nitki.

Ponieważ jazda samochodem po asfalcie była krótsza od tej w dziczy razem z Miszą zwiedziliśmy ruiny twierdzy. Znowu mogłam podziwiać piękne widoki, które urzekły mnie bardziej niż te widziane zza szyby auta. Porobiłam kilka zdjęć i ponapawałam się gruzińskim krajobrazem.

Do Husky parku wróciliśmy jako pierwsi. Misza zajął się swoimi sprawami a ja usiadłam w barze i zaczęłam czytać książkę. Szło mi to jakoś dziwnie opornie i po raz pierwszy chciałam żeby ktoś przeszkadzał mi w lekturze. Po dwóch godzinach, które w moim wyobrażeniu rozrosły się do pięciu, tata i Grzesiu wrócili. Byli zmęczeni ale uśmiechnięci.

Po powrocie do hotelu i prysznicu poszliśmy do restauracji I love Tbilisi. Znaczy chyba się tak nazywała ale nie jestem pewna. Już z daleka widać było, że bydło zostało zapędzone do zagrody. Lokal pękał w szwach i obawiałam się, że nie znajdziemy miejsca a ja naprawdę nie miałam ochoty na dalsze spacery. Na nasze szczęście wolne stoliki były na najniższym piętrze.

Tym razem jedzenie smakowało jak prawdziwa ambrozja. A najlepsze były chinkali.  Zwykłe pierożki z mięsem i rosołem w środku a jakie pyszne! Oczywiście najedliśmy się powyżej uszu przez co z niemałym trudem dotarliśmy do naszego hotelu.

Bogu niech będą dzięki, że w tamten niedzielny wieczór nie urządzono dyskoteki. Mogłam (prawie) spokojnie zasnąć i męczyłam się tylko z powodu chrapania taty.

Trzeciego dnia wstaliśmy o 7.00 bo około 8.40 miał po nas przyjechać Misza.  Z hotelu udaliśmy się do Husky parku a stamtąd do Kazbegi. Misza zabrał mnie do małej wsi gdzie znajdował się prawosławny kościół. Była tam masa ludzi, którzy kłębili się przy straganach i w restauracjach. Tak szczerze to nie mogłam zrozumieć o co tyle hałasu. Większość kościołów w Gruzji wygląda tak samo a w samym miasteczku nie było nic co przyciągnęłoby oko.

Po kilkudziesięciu żmudnych kilometrach zatrzymaliśmy się w restauracji gdzie podawano najlepsze pierożki z mięsem w całym kraju. Muszę przyznać, że obiad bardzo mi smakował a najbardziej kebab.

Później zapakowałam się na motocykl razem z tatą bo dalsza droga do Kazbegi miała przebiegać po asfalcie. Jeżdżenie na motocyklu enduro bez oparcia za plecami nie było zbyt wygodne.  Tamtego dnia widoki podobały mi się znacznie bardziej. Wszędzie było zielono ale nie przesadnie.

W Kazbegi zakwaterowaliśmy się w domku Gruzinów. Podobało mi się tam. Panował swojski klimat i wszystko skrzypiało. Gospodarze byli niezwykle mili, mimo że z gospodynią trudniej było mi się dogadać bo nie umiem rosyjskiego. Teraz kiedy piszę tą relację i przebiegam wspomnienia w głowie dochodzę do wniosku, że w Kazbegi podobało mi się najbardziej.

Kolejny dzień i kolejna niespodzianka. Spodziewałam się, że wsiądę do Jeepa i pojadę dalej w Gruzję. Zaskoczeniem dla mnie i taty było to, że Misza miał wsiąść na motocykl czego skutkiem było to, że musiałam zostać w „domu”. Nie mając zbyt wielu opcji postanowiłam, że zwiedzę Downtown Kazbegi. Dostałam pieniądze od taty i wskazówki dotyczące drogi od gospodarza i rozpoczęłam spacer. Spasowałam po trzystu metrach i uznałam, że dalsza wędrówka nie będzie miała sensu bo w miasteczku nie było co oglądać. Resztę dnia spędziłam szukając książek na Watt padzie oraz zatapiając się w lekturze szóstej części cyklu „Dom Nocy”.

Piątego dnia mieliśmy udać się do Szatili.  Przez całe 100 km znowu  jechałam z tatą na motocyklu w roli plecaczka. Ostatni odcinek asfaltu był błotnisty, żwirowy i dziurawy przez co miałam najwięcej zabawy. Po przesiadce do Jeepa zaczęłam robić bardzo dużo zdjęć. Widoki były nieziemskie! Kilka razy drogę zastąpiły nam owce. Zachowanie zwierzaków bardzo mnie rozbawiło bo otoczyły samochód i przypatrywały się nam z wielką ciekawością w oczach.

Do Szatili dojechaliśmy drudzy. Kamienne miasteczko zrobiło na mnie wrażenie aczkolwiek obawiałam się, że nie będzie bieżącej wody. Całe szczęście kwatery były zaopatrzone w toalety i prysznice.  Wieczór spędziliśmy gawędząc w języku, który był pomieszaniem angielskiego, rosyjskiego i polskiego.

Człowiek, który śpi 11 godzin z reguły powinien być wyspany. Niestety jeżeli o 7 rano obudzi go musztra Niemców może słaniać się na nogach.

Droga powrotna z Szatili strasznie mi się dłużyła. Nie mogłam podziwiać widoków bo padało i było pochmurnie. Gdyby nie rozmowa z Miszą nt. muzyki i moja wyobraźnia umarłabym z nudów.

Na ostatnim odcinku drogi do Telavi mnie i Miszę spotkała niemała przygoda. Mianowicie chcieliśmy urozmaicić sobie męczącą podróż i postanowiliśmy zboczyć z głównej trasy i znaleźć własną. Samochód dawał radę przejeżdżać przez błoto do pewnego momentu. Właśnie w tamtym momencie utknęliśmy w brązowej paciaji. Misza starał się jak mógł wyjechać ale wszystko szło na marne. Całe szczęście znaleźliśmy pomoc. Mili Gruzini podwieźli nas do Telavi gdzie czekała na nas taksówka z członkiem Husky parku w środku. Misza musiał wrócić do Jeepa żeby zaczekać na ciągnik natomiast ja pojechałam do hotelu.

Ponieważ wszystkie bagaże zostały w samochodzie a tata, Grzesio i nasz przewodnik zmokli po drodze musieli zejść do restauracji w samych szlafrokach. Miny kelnerek i obsługi były obłędne i wyryły się w mojej pamięci. Jednakże najlepszy wyraz twarzy mieli inni klienci hotelu. Jak tylko spojrzeli na stolik, przy którym siedzieliśmy zrezygnowali z posiłku.

Po zapełnieniu żołądka wróciłam do mojego „apartamentu księżniczki” i poszłam spać.

Następnego dnia wyjechaliśmy z Telavi, aby wrócić do Tbilisi. Po raz kolejny droga dłużyła mi się niemiłosiernie i nie pomagały nawet piękne widoki i świetna pogoda. Tamtego dnia urządziliśmy sobie obiad na masce Jeepa. Podczas posiłku tata wpadł na pomysł żeby pojechać do Oazis club, na który wszyscy przystaliśmy. Udanie się do Oazis było bardzo dobrym pomysłem. Mogłam poznać  Ksawerego, który prowadził biznes a także pojechać na „koniec świata”.

W klubie panowała przyjazna atmosfera. Nam tez było miło niestety do czasu. Otóż byliśmy świadkami bardzo złego – przynajmniej moim zdaniem – traktowania konia.  Wszystko zaczęło się od tego, że dosłyszeliśmy jak jakaś dziewczyna mówi, że spadła z wierzchowca. No i trudno zdarza się. Natomiast koń, na którym jechała dostał po pysku i to jakimś kablem. Można wysuwać teorie, że koń bryknął albo zrobił skok w bok. Jednak nie można zapominać, że koń to tylko zwierzę! Koń nie zrozumie jeżeli ukarze się go dwadzieścia minut po jego złym zachowaniu. Trzeba reagować od razu.

Wracając przesiadłam się na motocykl i jechałam z tatą.  Po raz kolejny doszłam do wniosku, że jazda motocyklem jest lepsza od jazdy samochodem bo do Tbilisi dojechaliśmy szybko. Jednakże sam wjazd do Tbilisi można nazwać przeprawą przez dżunglę. Trafiliśmy na godziny szczytu a więc spaliny, hałas klaksonów i gorąca temperatura mieszały się ze sobą tworząc nieprzyjemną mieszankę. W końcu dotarliśmy do Husky parku i spędziliśmy czas na rozmowach i ćwiczeniu równowagi na motocyklu trialowym.

Później zameldowaliśmy się w hotelu i wdaliśmy się w energiczną konwersację nt. naszych przeżyć.

W sobotę po śniadaniu wyruszyliśmy w miasto. Naszym celem było kupno jedzenia na obiad.  Po powrocie do pokoju zjedliśmy połowę arbuza. Potem leniuchowaliśmy i czekaliśmy aż Misza przyjedzie po nas żebyśmy udali się na tzw. after party.

Kiedy Misza po nas przyjechał nie udaliśmy się jednak na imprezę końcową. Tak naprawdę to sam Misza w ogóle nie wiedział gdzie ma nas zawieść bo David nic mu nie powiedział. W końcu z (praktycznie) braku innych opcji poszliśmy do miejsca gdzie były organizowane wspinaczki na skałach.  Było gorąco dudniła muzyka a dzieci krzyczały, ale było przyjemnie.

Po gonitwie myśli zdecydowałam, że spróbuję wspiąć się na górę bloku skalnego w efekcie czego połamałam sobie paznokcie, poobijałam kolana i cała się spociłam. Ale wspinałam się tylko sześć minut.

Do hotelu wróciliśmy na piechotę i czekaliśmy w niewiedzy, aż ktoś da nam znać, o której zaczyna się after party.

Wreszcie o 22 Misza zabrał nas na imprezę końcową. Odbywała się w restauracji, którą ja nazywałam po prostu Restauracją z krowami.

Impreza była tak naprawdę kolacją w miłym towarzystwie. Ku naszemu zdziwieniu David się nie pojawił a zaznaczę, że „reklama” Husky parku powinna leżeć w jego interesie.

W niedzielę o 14 udaliśmy się do bani. Ja sama nie wchodziłam do sauny bo nie przepadam za oddychaniem gorącą parą, za to tata i Grzesiu byli bardzo zadowoleni. Ja natomiast wylegiwałam się w gorącym basenie siarkowym.

Po wspaniałym wypoczynku w gorącej wodzie znaleźliśmy sobie przytulne miejsce na ławce i zjedliśmy obiad. Później zwiedziliśmy Tbilisi na drugiej stronie rzeki. Spacer był naprawdę przyjemny i długi. Miło było też zatrzymać się w miejscu spotkań dorosłych, młodzieży i dzieci. Wspólne zabawy czy spotkania nie są u nas tak często spotykane jak tam.

Kolejne parę godzin spędziliśmy w małej restauracji siedząc na błękitnych pufach i zabijając nudę rozmową.

O 22 przyjechał po nas Misza i odwiózł nas na lotnisko.  Myślałam, że ponad sześć godzin do naszego lotu minie mi szybko ale się pomyliłam. Mój telefon się rozładował (i proszę sobie teraz nie myśleć, że dzisiejsza młodzież to tylko przed telefonami bo może ja jestem „dzisiejszą młodzieżą” ale nie wszystkie nastolatki należy wrzucać do jednego wora) przez co nie mogłam czytać książki. Nie miałam też wielu opcji żeby zabić czas dlatego kręciłam się po lotnisku jak jakiś narwaniec.

Kiedy przeszliśmy przez odprawę okazało się, że nasz samolot spóźni się pół godziny. Niby nie dużo czasu,ale miałam już dość spania na twardych, metalowych krzesłach i wolałam je zmienić na klaustrofobiczne miejsce w samolocie.

Po wejściu na pokład zdaliśmy sobie sprawę, że do Polski leci bardzo mało ludzi i nie było żadnego drącego się bachora. Większość lotu przespałam mimo że za mną siedział denerwujący staruszek, który cały czas szarpał moim fotelem. Nie miałam nawet siły poprosić żeby przestał. Droga do Gruzji- płaczące wniebogłosy dziecko. Powrót z Gruzji- staruszek z chorobą niespokojnych nóg.

W końcu wylądowaliśmy w Polsce i chyba jeszcze nigdy nie cieszyłam się tak jak wtedy, że wróciłam do domu.

OBEJRZYJ GALERIĘ

Zostaw komentarz