Wyprawa do FYROM

Dodane 19 lutego 2018 o 10:54 przez admin Brak komentarzy

Ktoś wie gdzie takie państwo leży? ;-) Jasne, że w razie czego woojek google zaraz podpowie, ale ja się pytam, kto tak na pierwszy rzut oka na tą nazwę wie co to za państwo i gdzie leży? hę?

Udział biorą (w kolejności absolutnie przypadkowej):

1. Damianczyk i Biedrona – BMW GS 1200 R ADV

2. Qba – Honda Crosstourer

3. Gadżet – BMW 1200 RT

4. Tommy – Yamaha XVS 1300

No właśnie, FYROM – tam nas jeszcze nie było, i pewnie gdyby zadać pytanie w sondażu ulicznym co to za państwo i gdzie leży, praktycznie nikt nie byłby w stanie udzielić odpowiedzi. Tak więc spieszę z wyjaśnieniem za ‘wszechwiedzącą’ Wikipedią: Former Yugoslav Republic of Macedonia – FYROM, mac. Поранешна Југословенска Република Македонија – ПЈРМ, transliteracja Poranešna Jugoslovenska Republika Makedonija – PJRM, alb. Ish Republika Jugosllave e Maqedonisë – IRJM) – państwo w Europie Południowej, powstałe po rozpadzie Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii, leżące na Półwyspie Bałkańskim i zajmujące ok. 38% regionu historycznego i geograficznego Macedonia.

Czyli wszystko jasne – tym razem zaniosło nas do Macedonii.

Skąd takie zamieszanie z nazwą? Przecież raczej wszyscy kojarzą ten kraj jednak jako Macedonia, tak też opisana jest na dostępnych u nas mapach. Otóż wszystkiemu winna jest jak zwykle historia i nieodłącznie z nią związana polityka (u nas niektórzy nazywają to ‘polityką historyczną’), a konkretniej sprzeciw Grecji wobec używania nazwy Macedonia przez ten mały i niezbyt bogaty kraj. Sprzeciw dlatego, że oficjalna doktryna polityczna Grecji mówi, że dzieje państwa Aleksandra Macedońskiego są dziedzictwem wyłącznie greckim. Uznając nazwę Macedonia musiałaby Grecja jednocześnie uznać fakt istnienia na swoim terytorium mniejszości macedońskiej. Czyli, że co? W państwie greckim miałaby istnieć mniejszość, od której wywodzą się dzisiejsi Grecy?!? W dodatku tą mniejszość w XX wieku, czyli całkiem niedawno, okrutnie w Grecji prześladowano. Przykładem może być odebranie rodzicom i wysiedlenie kilkunastu tysięcy dzieci pod koniec lat 40 ubiegłego wieku (prawie 2 tys. z nich trafiło do Polski i tu znalazło schronienie). Ludzie ci aż do końca lat 80tych XX w. nie mogli wrócić do miejsca swojego urodzenia jeżeli nie zgodzili się wcześniej wyrzec swojej tożsamości, uznając się za Greków i przyjmując greckie imiona i nazwiska. Mało to chwalebna karta w historii państwa wchodzącego w skład politycznie poprawnej i miłującej prawa człowieka Unii Europejskiej – nieprawdaż?

Co gorsza – ta mniejszość, czyli obecni Macedończycy są etnicznie… Słowianami! Czyli wynika z tego, że ciemnowłosi i śniadzi mieszkańcy Hellady w rzeczywistości po ‘jedynie swoich’ przodkach z imperium Aleksandra powinni być chyba raczej bladymi, niebieskookimi blondynami ;-)? W dodatku w czasie gdy Grecji jako takiej nie było, gdyż składała się z mniej lub bardziej powiązanych ze sobą polis (Państw Miast jak np. Ateny), Macedonia była imperium o światowym zasięgu, a greckie polis w dużej większości były od niej zależne. Cała ta oficjalna wersja jedynie słusznej ‘polityki historycznej’ Grecji jakoś się kupy nie trzyma i tym trudniej jest im uznać fakt istnienia narodu i państwa macedońskiego. To trochę tak jakby dzisiejszym Rosjanom tłumaczyć, że początków ich państwowości należy szukać w okolicach Kijowa.  Historycznie taka jest prawda, ale wcale nie oznacza to, że Ukraińcy są przodkami Rosjan, a aktualni Macedończycy przodkami aktualnych Greków. Zanim jednak przeciętny mieszkaniec Hellady lub Federacji Rosyjskiej karmiony ‘oficjalną doktryną’ zagłębi się wystarczająco w meandry historii, prędzej gotów jest dać w zęby każdemu kto takie ‘herezje’ opowiada. W trosce więc o całość własnego uzębienia zostawmy historię w spokoju (kogo temat zainteresował, ten sam sobie doczyta) i przejdźmy do teraźniejszości :)

Prolog

W tym roku punkt zborny ustalamy w Tyliczu – miejsce idealne, każdy jest w stanie dojechać tam po pracy, a jednocześnie jesteśmy już prawie na granicy polsko-słowackiej i na drugi dzień możemy sprawnie wyruszyć w dalszą drogę. Zgodnie z naszą niepisaną tradycją w środę przed długim weekendem wyruszając z różnych miejsc, o różnych godzinach i jadąc różnymi drogami w końcu i tak bezbłędnie trafiamy na siebie na trasie. Jakieś 80km od Tylicza mijając bokiem niewielki korek w lusterkach widzę cisnącego za mną znajomego GSa, a następnie kilkanaście km od celu oczom naszym ukazuje się majestatycznie pokonująca zakręty Yamaha z Tomkiem na pokładzie. Po znalezieniu naszej kwatery szybko ustalamy, że Gadżet ma jeszcze spory kawałek drogi przed sobą, także nie czekając na niego idziemy ‘w miasto’ na jakąś kolację. W Tyliczu jest taka knajpa, co nazywa się Wiejska Chata i oferuje znakomicie skomponowaną herbatkę po góralsku i przepyszną kwaśnicę. Byliśmy, próbowaliśmy i śmiało polecamy, a jak ktoś ma takie szczęście jak my, to jako dodatek do owych smakowitości może jeszcze wysłuchać niesamowitych opowieści Wieśka właściciela knajpy. My wysłuchaliśmy między innymi o tym jak to jego córka zdając na prawo jazdy wjechała w taczkę stojącą przy drodze, opieprzyła instruktora, że nie  hamował (a przecież ma hamulec po swojej stronie!), a biedny ‘operator taczki’ dowiedziawszy się z czyją córką ma do czynienia bardzo przepraszał, że w ogóle się tam znalazł. Córka prawo jazdy podobno już ma :).

Były też opowieści o nartach, survivalu na quadach i skuterach śnieżnych dla spragnionych wrażeń bogatych turystów, którzy za duże pieniądze są skłonni sprawdzić swoje zdolności przetrwania nocy w górach wyposażeni w dwie zapałki i scyzoryk (poza quadem oczywiście ;-)) itp. itd. Wszystkiego tutaj nie zdradzimy – Wiesiek też musi mieć co opowiadać nowym gościom, ale knajpę szczerze polecamy, bo jedzenie zacne tam dają.

Wyprawa właściwa

Kolejnego dnia nie ma sensu opisywać – po prostu tranzyt przez Europę z punktem docelowym na południe od Belgradu w hotelu 1000 Ruza, dokąd docieramy późnym popołudniem po pokonaniu kilku granic i niezliczonej ilości korków spowodowanych robotami drogowymi. Przeciskając się pasem awaryjnym błogosławimy nasz wybór co do środka transportu. Jest gorąco, to fakt, ale motocyklami przynajmniej da się przejechać, podczas gdy kierowcy samochodów mają przed sobą wielogodzinne stanie w pełnym słońcu bez możliwości żadnej ucieczki. Prze-rą-ba-ne.

Hotel 1000 Ruza jest kolejnym miejscem podczas tegorocznej wyprawy, który możemy spokojnie polecać. Bardzo dobra lokalizacja tuż przy obwodnicy Belgradu, ale już za miastem – idealna na nocleg tranzytowy w drodze na południe Europy, pod warunkiem wszakże jazdy na motocyklu, gdyż samochodem jak już wyjaśniliśmy sobie powyżej, raczej się stoi, a nie jedzie. Teren ogrodzony, bezpieczny parking i knajpa ze znakomitym jedzeniem w ilościach takich, że bez wcześniejszego treningu ciężko pokonać wszystko co wjeżdża na stół.

mac1

Na zdjęciu Gadżet w pozycji wyjściowo-bojowej szykuje się do ataku na mix z grilla dla dwóch osób ????

Naszym pierwszym punktem do zobaczenia w Macedonii są kamienne lalki w okolicy miejscowości Kuklica. Niesamowite formy skalne, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, swoje istnienie zawdzięczają skomplikowanym relacjom damsko-męskim, nieszczęśliwej miłości, czarom i klątwie. Otóż w dawnych czasach na tych terenach żył sobie pewien kawaler. Przystojniak był nieprzeciętny, a przy tym i kochliwy i nieustannie na miejscowych pannach skoncentrowany. Pewnego razu zakochał się jednocześnie w dwóch dziewczynach – jedna była brzydka jak noc, ale za to bardzo bogata, a druga piękna jak kwitnąca róża, ale zarazem bardzo biedna. Chłopakowi ciężko było dokonać wyboru. Postanowił więc oświadczyć się obu na raz, a ostateczną decyzję podjąć dopiero w dniu ślubu. Owego dnia panna piękna długo czekała na swojego oblubieńca, ale na próżno. Kiedy usłyszała radosną muzykę i zobaczyła wesoły pochód weselników zrozumiała, że jej ukochany wybrał jednak dostatnie życie u boku szkarady zamiast słodkiej biedy u boku piękności. Bardzo się zezłościła i rzuciła na młodą parę wraz ze wszystkimi weselnikami i na siebie również straszną klątwę – jak tylko pan młody pocałował swoją małżonkę natychmiast wszyscy obecni zamienili się w kamienie i tak stoją do dzisiaj – młoda para w centrum a weselnicy naokoło. Ta z wielkim cycem to panna młoda, jakby co:

mac2

Rzecz jasna tak naprawdę to ciekawe zjawisko przyrodnicze jest efektem wielowiekowych procesów erozji, ale taka wersja jest nudna jak flaki z olejem. Prawda, że znacznie fajniej czyta się o legendach z takich miejscach? Zapadają głębiej w pamięć i od razu jest ciekawiej ;-)

Po opuszczeniu skamieniałego weseliska zatrzymujemy się na małe conieco w przydrożnym barze.

Bar jest położony w przydomowym sadzie, po  którym leniwie przechadzają się spasione i zadowolone z życia koty.

Siadamy w przyjemnym cieniu i zamawiamy specjalność tej części Europy, czyli sałatkę szopską – mieszankę świeżych warzyw i pysznego sera startego na tarce, a w smaku przypominającego nieco fetę. Tym razem również okazuje się to znakomitym wyborem – gospodyni przygotowuje nasze zamówienie ze składników własnoręcznie i na naszych oczach zebranych z własnego ogródka. Sałatka z chrupiącym chlebem przydymionym nieco na grillu smakuje wybornie, wystarcza spokojnie do zaspokojenia głodu i nie powoduje potem ociężałości ani senności przeszkadzających w dalszej jeździe. Nie wiem jak inni, ale ja zdecydowanie jestem fanem sałatki szopskiej, a zwłaszcza podawanej w tak pięknych okolicznościach przyrody.

Naszym kolejnym celem jest Skopje, ale zanim tam dotrzemy jesteśmy zmuszeni niezliczoną ilość razy zatrzymać się na bramkach z opłatą za drogi. A więc poza Polską istnieje jeszcze jakiś kraj z tak idiotycznym systemem poboru opłat! To miło, że nie jesteśmy osamotnieni. Szkoda tylko, że w głupocie… Ja wiem, że bramki istnieją w wielu krajach, ale jeśli już ktoś wprowadza takie rozwiązanie (np. Francja), to przynajmniej stara się lokalizować je na zjazdach w taki sposób, żeby nie zakłócały normalnego ruchu. We wspomnianej Francji jak już podróżny przejedzie przez pierwsza bramkę, to dopóki nie opuści systemu autostrad, nie musi się zatrzymywać na żadnej kolejnej. W Macedonii tak samo jak u nas, bramki co jakiś czas stoją w poprzek autostrady zmuszając wszystkich do zatrzymania się i wniesienia opłaty.

Częstotliwość takich przymusowych przystanków jest zaś doprowadzona do granic absurdu – nawet co kilkanaście km, a kolejne opłaty to w przeliczeniu kilka PLN. Kompletnie bez sensu.

W Skopje trochę błądzimy bo drogi co chwila zablokowane przez jakieś inwestycje, ale w końcu docieramy pod zarezerwowany uprzednio hotel Centar. Miejscówka z zewnątrz nie zachęca – Centar jest starym hotelem przylepionym do miejskiej hali sportowej (coś jak nasze dawne hotele MOSIR – kto był, wie o czym mowa ;-)). W środku jednak miłe zaskoczenie – hotel jest świeżo wyremontowany, czysty i nie licząc kompletnego braku wentylacji w łazienkach, dość dobrego standardu. Największym jednak atutem tego miejsca jest wliczony w cenę noclegu dostęp do pływalni. W określonych godzinach wieczorem oraz rano do dyspozycji gości hotelowych są dwa baseny – jeden 25 metrowy z 6 torami a drugi pełnowymiarowy olimpijski 50m! Rano dnia następnego 2/5 naszej grupy wraz z jeszcze jednym gościem z hotelu ma oba te baseny tylko dla siebie. Jak dla mnie – bomba, a 3/5 grupy (pseudonim ‘śpiochy’) niech żałuje! :-)

mac3

Zanim jednak nastanie ten dzień kolejny idziemy w miasto, a tam pomnik na pomniku pomnikiem pogania. I co jeden, to większy. Począwszy od wszechobecnego Aleksandra, poprzez Cara Samuela, Karposa – przywódcę powstania antytureckiego z XVII w., aż po Upadłą Madonnę z Wielkim Cycem von Klompa… uuups, przepraszam to nie ta bajka ;-). Wielki cyc owszem jest, ale nie należy do Upadłej Madonny, tylko do matki w czterech postaciach karmiącej, tulącej i bawiącej swoje dzieci na kolejnym wielkim pomniku. Obok pomników dumnie rozpychają się gmaszyska muzeów, urzędów, biurowców, hoteli. Wszystko to sprawia wrażenie nieco nie z tego miejsca, jakby rozpychało się na zbyt małej działce, której właściciel koniecznie chce pokazać jaki z niego bogacz i pomimo braku miejsca ładuje na nią coraz to nowe dowody swojej wielkości. Nówka sztuka, wielkie pomniki i budowle sąsiadują z dziurawymi chodnikami, zaschniętymi plackami betonu pozostawionymi tam gdzie się wylały z betoniarki, rusztowaniami i płotami otaczającymi budowy kolejnych molochów. Za jakiś czas być może z tego chaosu wyłoni się jakaś estetyczna całość, ale póki co wygląda to na jeden wielki bałagan.

Trochę znużeni tą gigantomanią zanurzamy się w wąskich ulicach starówki w poszukiwaniu napojów odświeżających. Po krótkim spacerku znajdujemy lokal, który dumnie ogłasza się jako pierwszy kraftowy browar w Macedonii. Stoły rozstawione na niewielkim placyku z widokiem na twierdzę, częściowo pod starymi murami. Na stolikach tabliczki z ostrzeżeniem, że goście siadają tu na własną odpowiedzialność – nie bardzo wiadomo czy z powodu odpadających kamieni, czy z powodu gołębi przeprowadzających regularne naloty z bombardowaniami. Jest klimat. Jest i bardzo dobre piwo. Jednym słowem miejscówka ma wszystko co potrzeba ;-)

mac4

Po odbudowaniu nadwątlonych sił idziemy zwiedzać twierdzę. Chodząc po murach trudno stwierdzić z całą pewnością, czy twierdza właśnie się buduje, właśnie się rozpada, czy właśnie jest poddawana badaniom archeologicznym i renowacji.  Jest to przedziwny mix starych i odbudowanych murów, całkiem niedawno wykonanych chodników, niedokończonych restauracji (chyba restauracji?) i tarasów widokowych. Wejść można praktycznie wszędzie, w każdą przysłowiową dziurę, bo nikt tego nie pilnuje, chociaż przy bramie budka strażnicza jest i jakieś mniej lub bardziej rozpadające się barierki i ogrodzenia teoretycznie przynajmniej pokazują strefy zamknięte. Inna sprawa, że do wejścia w niektóre zakamarki trzeba być pozbawionym instynktu samozachowawczego, albo przynajmniej zmysłu powonienia… Generalnie twierdza jako taka, podobnie jak samo miasto, sprawia wrażenie raczej bałaganu, nad którym nikt tak do końca nie panuje. Fajnym akcentem, na jaki natykamy się podczas spaceru wewnątrz murów jest grupa ludzi tańcząca do rytmu bałkańskiej muzyki odtwarzanej z przenośnego głośnika dość dużej mocy. Widok pląsających ludzi na tle murów obronnych i zachodzącego słońca ma swój urok.

Po obejściu twierdzy kierujemy się dalej na starówkę, tym razem wchodząc w część wyraźnie muzułmańską. Widać sporo meczetów, jest nawet uniwersytet sponsorowany przez Turcję. Generalnie wszędzie tam, gdzie są zadbane i odnowione budynki typu meczet, łaźnia lub inne związane z kulturą muzułmańską, można również dostrzec tabliczki informujące o sponsoringu ze strony Turcji. Najwyraźniej Imperium Otomańskie pracuje nad odbudowaniem swoich wpływów i pozycji. Dawniej nie do końca im to wyszło przy pomocy kindżału, to być może teraz uda się przy użyciu grubszej gotówki.

W tych rejonach miasta widać raczej niewielu turystów, knajpy pełne są miejscowych, ale na ulicach panuje dziwna atmosfera.

Początkowo nawet dość trudno stwierdzić o co chodzi, ale już po chwili zdajemy sobie sprawę, że niezwykły jest właśnie ten spokój i cisza.

Żadnego gwaru charakterystycznego dla wieczornego miasta – ludzie po prostu siedzą i jedzą w milczeniu, ewentualnie rozmawiając po cichu. Nie słychać też muzyki. Wrażenie jest prawdę powiedziawszy dość nieciekawe. Niby nic takiego się nie dzieje, jest spokojnie, ale tak trochę nieswojo i pomimo dochodzących zewsząd apetycznych zapachów nie decydujemy się na kolację w tym otoczeniu i wracamy w rejony bardziej gwarne. Wkrótce znajdujemy niewielki placyk, gdzie wszystko wygląda tak jak powinno – wszędzie gdzie się da porozstawiane stoliki, knajpy jedna na drugiej, pełno ludzi i wokół rozbrzmiewają wesołe rozmowy w wielu językach, słychać jakąś muzykę, pokrzykiwania kelnerów. Normalny szum i gwar, którego człowiek spodziewa się po takim miejscu.

Udaje nam się złapać zwalniający się stolik i prawie natychmiast obok nas pojawia się kelner z jednej z knajp i chwilę później na stół zaczynają wjeżdżać ajrany, sałatki szopskie, chleby tureckie i fura znakomicie przyrządzonego mięsa. Trzeba przyznać, że tutejsza kuchnia generalnie bardzo nam odpowiada.

Gdy tak sobie siedzimy przy stole zatopieni w bałkańsko-turecko-greckich smakach, w pewnym momencie czuję jakby coś właziło mi do kieszeni. Odwracam się, żeby zdzielić albo złapać intruza, a tu moim oczom ukazuje się… dziecko.

Może 3 letnie, a może nawet młodsze, o ciemnej karnacji, które błyskawicznie cofa rączkę i z miną aniołka odsuwa się pod nogi mamusi – owiniętej w chusty młodej, całkiem niebrzydkiej muzułmanki, która zajmuje się żebractwem. Wcześniej chodząc po ulicach widzieliśmy takich sporo. Chodzą z małymi dziećmi, w rękach mają niewielkie koszyczki i wywracając oczami i mamrocząc jakieś skargi na ten podły świat usiłują wysępić datki od przechodniów, a zwłaszcza od turystów. Słyszałem też wcześniej wielokrotnie o zjawisku przyuczania dzieci do kradzieży kieszonkowych, ale pierwszy raz w życiu spotkałem się z tym tak bezpośrednio i, że tak powiem, namacalnie. Dzieciak ewidentnie wiedział co robi i był absolutnie świadomy, że może to robić w zasadzie bezkarnie, bo ilu ludzi na widok takiego małego ‘aniołka’ będzie próbowało użyć siły albo da radę zareagować w inny stanowczy sposób? Śmiem twierdzić, że większość ludzi wychowanych w naszym kręgu kulturowym (mam na myśli szeroko pojęty ‘Zachód’) będzie na tyle zaskoczonych, że mały złodziejaszek zdąży spokojnie schować się pod spódnicę mamusi, a ta w razie czego zacznie wrzeszczeć albo po prostu ucieknie i szukaj wiatru w polu. Całe szczęście, że my byliśmy na tyle przewidujący, że wszystkie cenne rzeczy leżały na stole przed naszymi oczami, a moja kieszeń była pusta, ale od tej chwili pilnujemy się jeszcze bardziej.

Po opuszczeniu Skopje kierujemy się na Kanion Matka (Кањон Матка). Miejsce to powstało na skutek budowy zapory na rzece Treska w latach 30-tych XXw, ale kilkadziesiąt lat po tym fakcie jezioro wygląda jakby było tam od zawsze. Na parkingu przed samym wejściem na ścieżkę prowadzącą do jeziora wita nas, typowy niestety dla Macedonii, widok sterty śmierdzących śmieci. Podczas naszej podróży spotkamy się z tym jeszcze wielokrotnie i jeśli kraj ten kiedykolwiek będzie chciał konkurować o turystów ze swoimi sąsiadami (nie wyłączając Albanii), miejscowi muszą koniecznie zmienić swoją mentalność i posprzątać wokół siebie. Pracy przy tym będą mieli baaaardzo dużo…

Tymczasem zostawiamy ten mało interesujący widok i zapachy, aby zamienić je na znacznie ciekawszy widok kanionu i jeziora, o których wcześniej czytaliśmy, że są obowiązkowym punktem dla każdego odwiedzającego Macedonię. Krótki spacer wąską, wyłożoną kamieniami ścieżką i naszym oczom ukazuje się szczyt zapory a za nim jezioro. Za jednym z zakrętów ścieżki siedzi chłopak otoczony kapokami, a przy nim łódka z baldachimem z trzciny. Klimat jak z Wietnamu normalnie. Na ten widok Tommy, wykazując się znacznym doświadczeniem w takich sprawach stwierdza, że gdyby chciał dużo chodzić to nie byłby motocyklistą, a poza tym znacznie lepiej jest słabo płynąć niż dobrze iść. Trudno polemizować z tak głęboko przemyślaną filozofią i już za chwilę siedzimy sobie wygodnie w łódeczce, która wiezie nas w głąb kanionu. Widoki wokół nas uzasadniają w 100% wszelkie wcześniej czytane pochwały na temat tego miejsca. Zbocza kanionu, porośnięte gęstym lasem ostro schodzą do samego jeziora. Po jednej stronie widać wijącą się po zboczu ścieżkę dla fanów chodzenia pieszo, która w wielu miejscach pozbawiona jest jakichkolwiek barierek i z pewnością może budzić sporo emocji. Po drugiej stronie, raz za razem, w zaroślach nad samą wodą widać mniej lub bardziej koślawe domki na palach z dachami z desek i liści, wyglądające jakby żywcem przeniesiono je z jakichś tropików. Patrząc na niektóre z nich mam wrażenie, że za chwilę na pokrzywionych tarasach i pomostach, w oparach dymu z palonego zioła pojawi się ekipa w kolorowych beretach przykrywających dredy, a po wodzie popłyną dźwięki w stylu: https://www.youtube.com/watch?v=U7vFCWEERNA .

mac5

Pomimo, że kolorowe towarzystwo jednak się nie pojawia, to i tak uznajemy to miejsce za warte zobaczenia bez żadnych wątpliwości. Jego powstanie zostało zainicjowane ręką człowieka, ale przez te wszystkie lata przyroda zrobiła swoje i całość wygląda niezwykle malowniczo.

Naszym następnym punktem programu jest zatopiony kościół w miejscowości Mavrowo.

Powstanie jeziora i w konsekwencji zatopienie kościoła było, podobnie jak w przypadku Kanionu Matka, dziełem człowieka. W latach 50-tych XX w. lokalne władze zdecydowały o konieczności zapewnienia rezerwuaru wody pitnej i w wyniku tej decyzji powstała tama, a kościół miał nieszczęście stać w samym środku utworzonego sztucznie jeziora. Poziom wody w jeziorze waha się w zależności od pory roku i intensywności opadów i kościół raz jest pod wodą, a raz na lądzie. My akurat trafiamy na okres ‘lądowy’, co pozwala nam na wejście do środka i naoczne przekonanie się, że nadmiar wilgoci generalnie nie służy budowlom skonstruowanym jako lądowe. Wnętrze przykryte jest gruzem z zawalonego dachu niegdyś pokrytego łupkiem, na popękanych ścianach rosną całkiem już spore drzewka, a jedynym zachowanym elementem wystroju jest tablica upamiętniające kogoś najwyraźniej ważnego dla lokalnej społeczności, umieszczona nad wyjściem z kościoła, na której wyraźnie odznaczył się zmienny poziom wody.

mac6

Niski stan wody pozwala nam na zorganizowanie całkiem przyjemnego pikniku i zjedzenie lunchu u stóp kościoła. Widać stąd okoliczne wzgórza, a na nich stoki narciarskie – Mavrowo zimą zmienia się ponoć w narciarski kurort, którego stoki teraz widoczne jako zielone przecinki w lesie, wyglądają na całkiem wymagające. Wokół jeziora zaliczamy jeszcze bardzo malowniczą drogę typu ‘jelitka’ czyli bez jednego prostego odcinka na długości kilkunastu km i obieramy kierunek na Prilep. Chcemy tam obejrzeć Monastyr Treskavec (Успение на Пресвета Богородица) położony na wzgórzu kilka km od miasta, a i być może zanocować, gdyż czytaliśmy, że miejscówka jest klimatyczna.  Do monastyru prowadzi bardzo wąska i kręta droga:

mac7

Pomimo całkiem niezłego asfaltu wpinamy się do góry dosyć wolno, bo agrafki ciasne, na zakrętach pełno żwirku, a barierek oczywiście żadnych nie ma.

Jadę jako ostatni w grupie, przede mną Tommy dzielnie pokonuje kolejne winkielki, aż tu nagle ni z tego ni z owego motocykl Tomka nabiera niesamowitego przyspieszenia…. ale w bok, a nie do przodu! Wygląda to niesamowicie i bardzo groźnie, bo pomimo niewielkiej prędkości (jedziemy max na 2 biegu) w ułamku sekundy maszyna wylatuje poza asfalt, za którym nie ma nic. Jest tylko wielka, otwarta przestrzeń po horyzont.

Jadąc za nim oczami wyobraźni już widzę, że nasza wyprawa dobiegła właśnie końca i za chwilę będziemy zbierać gdzieś na dole kolegę, w najlepszym wypadku tylko połamanego. Na szczęście długa i niska Yamaha łapie grunt pod ramą i zatrzymuje się z przednim kołem wiszącym całkiem luźno nad przepaścią.

mac8

Tomek ze stoickim spokojem stwierdza, że właśnie zbierał się do opuszczenia pokładu, ale jednak się rozmyślił i postanowił zostać do samego końca ;-). Twardziel…

Zabieramy się za wyciąganie sprzęta z powrotem na drogę, ale nie jest to łatwe. Ciężki motocykl oparty na ramie niespecjalnie ma ochotę nas słuchać. Na szczęście zbliża się jakiś samochód, i to w dodatku 4×4 – na pewno nam pomoże. W końcu jesteśmy w górach, w potrzebie i zbliża się wieczór. Na pewno nam pomoże. Na pewno nam po…macha pop z uśmiechem na brodatej twarzy i pojedzie dalej.

Nasze szczęki z głośnym grzechotem uderzają o asfalt. Pop, batiuszka, ojczulek wyświęcony, w drodze do monastyru, widząc w górach dwóch ludzi w potrzebie nawet nie zwalnia, tylko z uśmiechem macha łapką i jedzie dalej! Przykład miłosierdzia pełnym ryjem, że się tak wyrażę.

Na szczęście w międzyczasie chłopaki zorientowali się, że coś musiało się stać i z góry zjeżdża Damian. We trzech dajemy radę wytargać Yamaszkę na czarne. Po wygrzebaniu sterty kamyków z wentylatora moto odpala bez żadnego problemu i wkrótce docieramy na szczyt. Kilkadziesiąt metrów poniżej monastyru przygotowano parkingi, a znak zakazu wjazdu blokuje (przynajmniej teoretycznie) dalszą drogę.

Zastanawiamy się, czy iść czy jechać dalej, gdy nagle z góry zjeżdża jakieś auto. Skoro oni mogą to i my możemy – decydujemy się na dalszą jazdę pod samą bramę monastyru. Wyjeżdżając z parkingu kątem oka widzę kolejne auto zjeżdżające z góry i odruchowo hamuję, co niestety kończy się mało efektownym paciakiem. Ciężkie moto ustawione w poprzek dość stromej drogi po prostu mnie przeważa i nie daję rady go utrzymać. Zabawne, jak silne są w człowieku odruchy. Potem, analizując to na chłodno dochodzę do wniosku, że po prostu zabrakło mi szkolenia. Gdybym zamiast kurczowo trzymać hamulec i próbować utrzymać wszystko na jednej nodze, wbrew odruchom skierował moto dziobem do dołu i dodał gazu, najprawdopodobniej po prostu zjechałbym kawałek w dół i w dogodnym miejscu zawrócił. A tak, trzeba było zbierać mocno potłuczone ego i lekko poobijanego sprzęta z trotuaru… ;-)

Sam monastyr budzi w nas mieszane uczucia. Z jednej strony czuć w tym miejscu historię, ale z drugiej całość jest koszmarnie zaniedbana i niedoinwestowana.

mac9

Do tego dochodzi dość ponura, wietrzna pogoda z nadciągającymi chmurami, brak żywej duszy wokoło (jedyny ślad po naszym batiuszce to stare Mitsubishi zaparkowane przed bramą, podczas gdy on sam gdzieś zniknął) i ostatecznie ochota na szukanie noclegu w tym miejscu jakoś nam przechodzi. Decydujemy się na zjazd na noc do Prilepu.

Kręcimy się po mieście w poszukiwaniu jakiejś kwatery, gdy podchodzi do nas lokales i pyta skąd jesteśmy i czy nie potrzebujemy pomocy. Wyjaśniamy mu, że poszukujemy bezpiecznego miejsca na nocleg. Lokales stara się jak może, dopytuje się czego nam potrzeba, wykonuje kilka telefonów i w końcu oświadcza, że bardzo chciałby nam pomóc ale… generalnie Prilep to nie jest miejsce na nocleg. Na szczęście niezawodny jak zwykle Gadżet wynajduje gdzieś w powietrzu fruwający internet (jak ten gość to robi?!), znajduje namiar na hotel i w dodatku robi od razu rezerwację!

Mamy już kwaterę, ale okazuje się, że to jeszcze nie koniec. Bohaterem dzisiejszego odcinka nadal jest Gadżet. Dzięki polsko-macedońskim znajomościom zadzierzgniętym gdzieś na warszawskich budowach prowadzi nas jak po sznurku do knajpy pod nazwą Mekedońska Kuka. Co prawda sznurek nieco poskręcany jest i kluczymy trochę po uliczkach starówki, ale to na pewno tylko dlatego, że kolega chce abyśmy przed zaspokojeniem potrzeb cielesnych mieli okazję również pozachwycać się architekturą macedońskich miasteczek. Starówka Prilepu ma nawet swój urok – wąskie uliczki, niska zabudowa z drewnianymi frontami sklepików, krzywa wieża kościoła. Niestety urok burzą wszechobecne śmieci. Papierzyska, butelki, puszki i wszelkiego rodzaju odpadki walające się po chodnikach. Zamiłowanie Macedończyków do tego syfu wszędzie dookoła jest nieprawdopodobne. Uwagę w samym centrum miasta przyciąga zburzony, wypalony i w takim stanie pozostawiony meczet.

W końcu docieramy do Makedońskiej Kuki,  gdzie mamy okazję spróbować specjałów tutejszej kuchni. Tak jak wszędzie na Bałkanach jedzonko jest wyśmienite, a obwity dodatek miejscowego wina tylko pomaga docenić kunszt kucharza. Czyli potencjał jest – knajpa na prawdziwie europejskim poziomie, jedzenie fantastyczne, a ceny wciąż wschodnie. Gdyby jeszcze trochę wokół posprzątali…

mac10

mac11

Nasz kolejny punkt programu przypomina dziecięcy smoczek…

mac12

albo minę morską,

mac13

- w zależności od tego, co komu bardziej w głowie siedzi ;-)

Rzecz jest duża, mniej więcej biała i położona malowniczo na szczycie wzgórza przy mieście Krusevo, a wygląda tak:

mac14

Dojazd na miejsce prowadzi krętą drogą, na której końcu jest sporej wielkości parking, z którego pod ten koszmar pijanego architekta prowadzi jeszcze dość długie podejście w górę. My jednak nie po to jeździmy na motocyklach, żeby dużo chodzić na nogach i polną drogą wspinamy się dalej, aby przez dziurę w płocie wjechać pod samo Makedonium, bo tak się toto nazywa. Budowla jest mauzoleum, pomnikiem, rzeźbą i grobem Nikoli Karev’a, bohatera rewolucjonisty, uznanego w Macedonii i Bułgarii. Podobno od czasu do czasu można tam wejść, ale nam się niestety nie udało – nie było na miejscu nikogo, kto mógłby otworzyć drzwi, także pozostało nam zwiedzanie zewnętrzne oraz zaglądanie przez sporych rozmiarów szparę w drzwiach. To coś wygląda jakby było w remoncie od samego wybudowania – otoczone jest częściowo pordzewiałym rusztowaniem, przez szparę w drzwiach widać rdzawe zacieki na pomalowanych na biało ścianach. Okna ozdobione są witrażami, w eksponowanym punkcie wnętrza znajduje się tablica upamiętniająca bohatera. Na terenie wokół ‘smoczka’ porozrzucanych jest jeszcze kilka elementów tego założenia architektonicznego, ale również ciężko jest powiedzieć, co konkretnie w zamierzeniu artysty-projektanta miały przedstawiać. Generalnie rzecz cała warta jest zobaczenia i trudno przejść obok tego obojętnie.

Nasyceni ‘pięknem’ architektury socjalizmu wyruszamy w dalszą drogę. W pewnym momencie naszym oczom ukazuje się niesamowity widok.

Po obydwu stronach drogi walają się wielkie hałdy śmieci, z których część spada swobodnie na jezdnię i trzeba uważać, żeby czymś nie oberwać.

Ryzyko tym większe, że w śmieciach ‘bobrują’ całe rodziny – kobiety i malutkie dzieci umorusane od stóp do głów próbują w tym wysypisku znaleźć coś, co może mieć dla nich jakąkolwiek wartość, a to co uznają za niepotrzebne po prostu rzucają za siebie często wprost na szosę pod koła nadjeżdżających pojazdów. Wśród hałd śmieci widać również ich ‘domy’ – budki, szałasy, daszki sklecone byle jak i z byle czego, co tylko udało się wygrzebać ze śmieci. Ogromnie przygnębiający obraz. O takich slumsach czyta się, albo ogląda reportaże myśląc, że są daleko – gdzieś w Ameryce Południowej albo w Azji, a tymczasem ludzie tak wegetują niewiele ponad 1000km od granic Polski. Przykre. Tym bardziej przykre, że zaraz za wysypiskiem przejeżdżamy przez tunel, na którego końcu stoi radiowóz i wygląda tak jakby pilnował, żeby ‘ci gorsi’ mieszkający w śmieciach nie wydostali się za tunel i nie psuli dobrego samopoczucia ‘tym lepszym’, mieszkającym w mieście położonym nieopodal. Ten widok zostanie mi przed oczami na długo.

W pobliżu miejscowości Oteshevo napotykamy nad jeziorem na miejscówkę, która idealnie nadaje się na poprawę nastroju i małe conieco dla ciała. Rozpakowujemy prowiant i siadamy nad brzegiem jeziora. Wyjątkowo jak na ten rejon Europy czyste i przyzwoicie zagospodarowane miejsce wyraźnie szykowane jest pod kemping. Jeszcze kilku tygodni brakuje zanim wszystko będzie gotowe, ale już teraz widać, że będzie tu bardzo fajnie. Na placu buduje się właśnie drewniana, okrągła restauracja, z której na nasz widok wychodzi bardzo sympatyczna pani i przynosi nam … stół, żebyśmy nie musieli na piasku jedzenia rozkładać J. To są właśnie te klimaty, których poszukujemy jeżdżąc w te wszystkie ciekawe miejsca.

mac15

Teraz czeka nas najazd na Babę. Ci, którzy spotykają się z nami każdej wiosny na rozgrzewce motocyklowej w CSP w Legionowie od razu skojarzą sobie jeden z manewrów ćwiczonych na placu. Tu jednak chodzi nie o jakąś macedońską wersję gymkhany, tylko o pięknie położony punkt widokowy, do którego prowadzi bardzo fajna, kręta droga.

mac16

To jest właśnie widok z Baby !!!!

Z góry cudownie prezentuje się jezioro Ohrydzkie, przez które biegnie granica macedońsko-albańska oraz na jego brzegu nasz kolejny cel, czyli klasztor Św. Nauma. Założony w 905 przez św. Nauma Ochrydzkiego Cudotwórcę, (maced. Свети Наум Охридски Чудотворец) − ucznia Cyryla i Metodego, współtwórcę ochrydzkiej szkoły piśmienniczej, jeden z największych ośrodków literatury i kultury słowiańskiej tamtych czasów. W klasztorze tym w 910 św. Naum został pochowany, tam też znajduje się jego grób.

Miejsce jest eleganckie, zadbane, czyste i… całkowicie turystyczne i komercyjne. Stoiska z pamiątkami, knajpy, stateczki wycieczkowe, baloniki, morze chińskiego plastiku udającego lokalne rękodzieło i gdzieś wśród tego całego blichtru malutki, wciśnięty pomiędzy nowo wybudowane hotele stoi sobie spokojnie stary, oryginalny kościółek. Cóż, taki widać znak naszych czasów, że bez odpowiedniej promocji i części komercyjnej monastyry wyglądają jak Treskavec, a z kolei te, które zadbały o stronę komercyjną powoli znikają za fasadą wszechobecnego ‘life in plastic’. Trudno powiedzieć co lepsze…

Z klasztoru kierujemy się na zatokę kości… Bay of Bones… brzmi tajemniczo i groźnie.

W rzeczywistości jest to teren archeologiczny, na którym na dnie jeziora Ochrydzkiego znaleziono pozostałości po osadzie istniejącej w tym miejscu już ponad 1000 lat p.n.e. Po tym odkryciu powstał pomysł na zrekonstruowanie osady i utworzenie tam muzeum. Faktycznie – już z drogi widać wioskę na wodzie, która wygląda jakby żywcem przeniesiona z prehistorii.

Przy bliższym poznaniu to wrażenie nieco blednie, bo chodząc między domami wyraźnie widać całkiem współczesne gwoździe i druty spajające wszystko w całość. W tej tutejszej wersji naszego Biskupina brakuje za to życia. Niby jest całkiem udana pomimo gwoździ i drutów rekonstrukcja domostw, niby są posłania ze skór i słomy, paleniska, jakieś narzędzia wiszące na ścianach i inne historyczne gadżety, ale nie ma ludzi. Aż się prosi, żeby po wiosce chodzili jacyś przebierańcy, albo rekonstruktorzy w strojach z epoki, żeby ktoś coś gotował na ognisku, żeby można było strzelić sobie z łuku do tarczy albo spróbować własnoręcznie ulepić garnek z gliny. Takie animacje w Polsce są już chyba w każdym skansenie, a tutaj wioska emanuje sztucznością i tak naprawdę po 10 minutach człowiek ma poczucie, ze już wszystko obejrzał i może stąd wyjeżdżać. Szkoda, bo miejsce ma potencjał – jest zadbane, czyste (wow!), z dobrym parkingiem, jest niewielki bar z kawą i jakimiś słodyczami, a nawet kemping zaraz za płotem. Problem w tym, że wygląda na nieczynny i dawno opuszczony.

Być może jakieś rodzaj warsztatów archeologicznych tudzież inne imprezy wnoszące nieco ducha w to senne miejsce co jakiś czas są tutaj organizowane, a tylko my akurat mieliśmy takiego pecha, że w nic nie trafiliśmy. Być może, ale tak czy inaczej wrażenie, przynajmniej we mnie pozostaje takie, że miejsce fajne, tylko niestety niewykorzystane w sposób należyty.

mac17

Ostatnim punktem na mapie tego dnia jest Ochryd. Niemal natychmiast po dojechaniu do centrum miasta i zgaszeniu motocykli podjeżdża do nas człowiek na rowerze i pyta, czy szukamy może noclegu, bo on ma bardzo korzystną ofertę tuż za rogiem. Po błyskawicznych targach udaje nam się ustalić cenę na 8 Euro za osobę i chwilę później jedziemy za skrzypiącym rowerkiem na kwaterę. Kwatera okazuje się być faktycznie tuż za rogiem i jest to całkiem przyzwoicie wyglądający dom z kawałkiem ogrodzonego miejsca obrośniętego winoroślą, w sam raz na zaparkowanie naszych maszyn. Jeszcze dobrze nie zdążyliśmy postawić motocykli i wyskoczyć z całego motocyklowego rynsztunku, a już na stole pojawia się flaszeczka rakii – tak na ‘dobro doszli’. Takie klimaty to my lubimy!

Pan właściciel kwatery też nie jest nowicjuszem i wie doskonale, że jak już łykniemy po szklaneczce, to choćby nam kwatera nie podpasowała w 100%, to i tak nigdzie już nie pojedziemy ;-).

mac18

Na szczęście kwaterze niczego nie brakuje, a i rakija niezgorsza, także nie ma powodów do narzekań. Dodatkowo nasz gospodarz obiecuje zaprowadzić nas do knajpy, gdzie zjemy dobrze i za przyzwoite pieniądze. Rzecz jasna zdajemy sobie doskonale sprawę, że to wszystko są krewni i znajomi króliczka, ale dlaczego nie skorzystać? W końcu kto jak kto, ale lokales prowadzący tutaj taki biznes jest jak najbardziej zainteresowany w tym, żeby jego goście wyjeżdżali zadowoleni i rekomendowali jego usługi dalej. My jesteśmy zadowoleni i dlatego jak najbardziej rekomendujemy to miejsce: http://villacentar.com/. Knajpa polecana przez właściciela również okazała się bardzo dobra, także wszystkie warunki dobrego i udanego pobytu uważamy za spełnione.

Ochryd (maced. Охрид), a zasadzie prawidłowo za Wikipedią, należałoby chyba mówić Ochryda, to bardzo stare miasto. Jego historia sięga starożytności, a wcześniej stały tutaj miasta Diassarites i Lychnidos. Potem przez stulecia przeżywało swoje wzloty i upadki, aż finalnie znalazło się w granicach niepodległej Macedonii. Jest to więc miejsce o długich i ciekawych dziejach, po których pozostało tyle śladów, że w latach 80tych XX w UNESCO postanowiło wpisać Ochrydę wraz z jeziorem na listę światowego dziedzictwa. Nie będę tutaj kopiował opisów historii miasta – każdy zainteresowany może sobie o tym przeczytać choćby we wspomnianej Wikipedii, albo w przewodnikach. My też trochę wcześniej poczytaliśmy i przyjechaliśmy tutaj, żeby na własne oczy zobaczyć takie ciekawostki jak starożytny amfiteatr, czy też jedno z najstarszych drzew w Europie – 800-letniego platana rosnącego w samym centrum starówki. Potwierdzamy – nadal stoi, chociaż gdyby nie rozliczne zabiegi pielęgnacyjne i wzmacniające, plomby, podpory, naciągi itp., na pewno by już nie stał.

Zmęczeni turystycznym gwarem postanawiamy, że czas najwyższy na … sanatorium.

Kilkadziesiąt km na północ od Ochrydy znajduje się miejscowość Баниште/Banishte, w której są chyba jedyne ciągle czynne gorące źródła w Macedonii. Droga pomiędzy Ochrydą, a Banishte należy do kategorii bardzo lubianej przez motocyklistów – piękne widoki, dobra nawierzchnia i masa zakrętów. Dodatkową atrakcję stanowią tamy i elektrownie wodne, których mijamy co najmniej kilka. Po zachwytach nad krajobrazami i naprawdę imponującą skalą wykorzystania naturalnych źródeł energii, na miejscu w Banishte czeka nas twardy powrót do macedońskiej rzeczywistości. Pierwsze co rzuca się w oczy, a właściwie w nos kilka km od celu, to wielka kupa płonących śmieci. A potem napięcie tylko narasta – po grzbiecie wzgórza spływa piękny strumień turkusowej, parującej wody, roztaczającej wokół woń siarkowodoru. Nie ma pomyłki – woda spływa grzbietem a nie doliną:

mac19

Oczywiście sam przebieg strumienia nie jest dziełem natury, tylko rąk ludzkich, ale i tak wygląda to niesamowicie.  Gorzej wygląda otoczenie – jak to w Macedonii wszędzie wokoło leżą sterty śmieci.

Od zwyczajnej folii i starych butów po takie ‘rodzynki’ jak zdezelowany odkurzacz, stary kibel czy lodówka.

Z jednej strony za płotem pięknie zagospodarowany ogród i hotel z sanatorium i SPA, a z drugiej strony zaraz obok ogrodzenia hotelowego odpadki wysypują się ze zrujnowanej wiaty śmietnikowej, a w tym syfie posilają się krowy schodzące właśnie z pastwiska. Coś nieprawdopodobnego – ludzie mają strumień z gorącą, leczniczą wodą spływającą środkiem ich ogródka i zamiast zrobić tam sobie jakiś basen czy zewnętrzne jacuzzi, wyrzucają do tej wody stary telewizor. To nie jest kwestia biedy i braku możliwości. To jest kwestia mentalności.

mac20

Nawet jeśli na wcześniejszym etapie rozważaliśmy ewentualność zanocowania na dziko gdzieś przy gorących źródłach, to widok tego śmietniska skutecznie nas do tego pomysłu zniechęcił. Niemniej jednak przyjechaliśmy tutaj po to, żeby pomoczyć 4 litery w gorących źródłach i aby wypełnić ten punkt programu decydujemy się na wykupienie jednej doby w hotelu SPA. Za cenę 28 EUR od głowy mamy nocleg i pełne wyżywieniem (trzy posiłki). Jedyne, za co trzeba zapłacić dodatkowe 5 EUR to basen termalny, który w zamian za to mamy na wyłączność. Nad drobnym mankamentem w postaci niedziałającego prysznica spokojnie przechodzimy do porządku dziennego.

mac21

Hotel obok funkcji komercyjnego SPA pełni również rolę sanatorium – takiego tutejszego NFZ. Miny kelnerów na widok naszej grupy schodzącej do wielkiej sali jadalnej są bezcenne.

mac22

Ewidentnie nie pasujemy do wizerunku pensjonariuszy – po pierwsze zaniżamy średnią wieku co najmniej o połowę, a po drugie poruszamy się dosyć sprawnie. Kelnerzy w białych koszulach i ze ściereczkami przewieszonymi przez ręce, podają posiłek do każdego stolika. Podjeżdżają z wózeczkiem i z szarmanckim ukłonem nalewają każdemu zupę z garnuszka, nakładają chochlą gulasz i podają kompocik. Czuję się trochę jakby ktoś mnie przeniósł w czasie i umieścił w komedii św. pamięci Stanisława Barei J

Po basenie i kolacji przychodzi czas na relaks w ogrodzie, któremu przyświeca znakomite hasło wymyślone na poczekaniu przez Tomka – siedzę, wódkę piję, a wokół… Bałkany! ????

mac23

Wjazd do Albanii to jakby przekroczenie bramy do innego świata, w którym jest… czysto. Po prostu, dla odmiany, zwyczajnie czysto. Tym razem jednak Albania nie jest naszym celem, także przeskakujemy ją szybkim tranzytem i kierujemy się prosto do granicy z Czarnogórą. Upał tego dnia daje nam mocno w kość, a w dodatku odprawa na granicy albańsko-czarnogórskiej trwa wyjątkowo długo i kiedy w końcu dojeżdżamy do Kotoru, marzymy już tylko o zimnym browarku. Najpierw jednak musimy ogarnąć kwaterę.

Miejscowość turystyczna, więc panują tu turystyczne prawa wspólne dla wszystkich tego typu lokalizacji na całym świecie – w skrócie można je opisać jednym krótkim paragrafem, a mianowicie ‘doić frajerów’.

Pierwszą próbkę tego podejścia mamy niemal natychmiast po zatrzymaniu motocykli przy nadmorskiej promenadzie. Podchodzi do nas młody chłopak i proponuje fantastyczną kwaterę, bardzo blisko centrum, z parkingiem dla motocykli. Pytany czy jest miejsce dla 5 osób potwierdza i zapewnia nas, że nic lepszego z całą pewnością nie znajdziemy, a on już kończy na dzisiaj i dlatego oferuje nam znakomitą cenę – jedyne 100 EUR za nockę. No to jedziemy zobaczyć to cudo.

Chłopak siada na skuter i śmiga po krętych uliczkach niespecjalnie przejmując się faktem, że jedziemy za nim grupą 4 ciężkich i obładowanych bagażami motocykli. Droga wspina się mocno do góry i w pewnym momencie nasz przewodnik znika mi z oczu, a ja zatrzymuję się na podjeździe jakiegoś domu, który absolutnie nie wygląda na naszą obiecaną kwaterę. Zawrócić nie ma jak, dalej jechać też nie ma gdzie, a za moimi plecami droga pochylona jest o jakieś 40 stopni w dół. W duchu dziękuję chłopakom z Akademii Enduro, którzy na wiosennym kursie pokazali w jaki sposób można sprowadzić ciężki, obładowany motocykl tyłem ze stromego zbocza bez niczyjej pomocy. Gdyby nie ta umiejętność, to gleba murowana.

Chwilę później odnajdujemy się z resztą grupy i okazuje się, że nasza obiecywana kwatera na 5 osób to malutki pokoik z jednym podwójnym łóżkiem, dwoma rozkładanymi tapczanami, a piąta osoba … to jakoś się zmieści. A tak w ogóle, to musimy się decydować natychmiast, jeśli chcemy utrzymać taką ‘wspaniałą’ cenę, bo tam na dole w mieście to już kolejka chętnych czeka. Doić frajerów, a co!

Dziękujemy za taką ‘okazję’ i zjeżdżamy w dół szukać dalej. Nawet zakładając, że pokój pomieściłby nas wszystkich, to wieczorne podejście pod tą górę z buta, szczególnie po kilku piwach i kolacji niespecjalnie nam pasuje. I jeszcze ta cena…

Kolejną próbę znalezienia kwatery podejmujemy w budce informacji turystycznej na placu przed bramą prowadzącą na starówkę. Skutek mniej więcej podobny – tzn. cena jak z kosmosu i oczywiście musimy się szybko decydować nawet bez oglądania, bo podobno kolejka chętnych już czeka.

Zaczyna to być trochę męczące, a zimnego piwa chce się coraz bardziej. Na szczęście niezawodny Gadżet jak zwykle znajduje w powietrzu fruwający internet i chwilę później booking.com pokazuje nam kilka potencjalnych miejscówek, które przynajmniej w opisie wyglądają w miarę sensownie. Problem polega na tym, że przy rezerwacji trzeba od razu zapłacić, a biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia ze wspinaczką na ‘znakomitą’ kwaterę niekoniecznie nam się to uśmiecha bez faktycznego sprawdzenia miejsca. Siadam w związku z tym na moto i jadę na rekonesans. Zanim jednak udaje mi się dotrzeć pod wskazany adres, przy samej drodze na podjeździe jednego z domów w oczy rzuca mi się wypasiony GS1200 na niemieckich blachach, obwieszony Touratechem jak jakaś choinka. To na pewno turyści, a nie miejscowi, więc zapewne jest tu jakaś kwatera do wynajęcia. Zatrzymuję się i faktycznie – podchodzi do mnie uśmiechnięta pani, wręcza mi szklankę zimnego kompotu i potwierdza, że ma miejsce dla 5 osób i czterech motocykli. Może nam zaoferować dwa wygodne pokoje za 80 EUR. Szybko dobijamy targu, ściągam resztę grupy i po zakwaterowaniu i odświeżeniu idziemy w miasto. Nasza kwatera położona jest kilkadziesiąt metrów od nadmorskiej promenady, na której wcześniej próbował nas złowić pierwszy naganiacz, tak więc nie mija dużo czasu a siedzimy w knajpie i raczymy się zimnym browarkiem. Nareszcie! Tego nam było trzeba po całym dniu jazdy w upale :-).

Kotor jest pięknie zachowanym, średniowiecznym miastem położonym u wybrzeży zatoki Kotorskiej. Z trzech stron otoczony górami z trzech stron górami Lovcen, Vrmac i Dobrota, a z czwartej morzem zawsze był niedostępny. Dodatkowo mury twierdzy wspinające się po zboczach góry czyniły go miastem praktycznie nie do zdobycia. Pewnie dlatego udało się zachować tak dużo ze starej zabudowy. Mury nawet dzisiaj wymagają nie lada samozaparcia, jeśli ktoś chciałby je obejść dookoła. Taka 4,5 km wycieczka oznacza wspinaczkę po stromych schodach, w pełnym słońcu na wysokość prawie 300m, a potem powrót praktycznie do poziomu morza. My jak zwykle wychodzimy z założenia, że gdybyśmy lubili wspinaczkę, to nie jeździlibyśmy na motocyklach i pozostajemy w dolnej części miasta pozostawiając sobie podziwianie murów na wieczór, kiedy to pięknie podświetlone stanowią znak rozpoznawczy miasta widoczny z brzegów zatoki.

Jak już wspominałem, Kotor jest miastem nastawionym na turystów. Nie ujmuje mu to uroku, pod warunkiem, że wiemy czego się spodziewać. A spodziewać można się przede wszystkim tłumów na wąskich uliczkach starówki i cen jak z kosmosu tym wyższych, im bardziej klimatyczne miejsce znajdziemy. No i mentalności miejscowych, którą dobitnie wyraża hasło ‘doić frajerów’. Kolejną prezentację tegoż podejścia otrzymuję na straganie z pamiątkami, gdzie przymierzam czapeczkę w lokalnym, czarnogórskim stylu z napisem Montenegro – made in China oczywiście. Sprzedawca skacze wokół mnie i usiłuje wcisnąć mi jeszcze jakieś dodatki do czapeczki, ale kiedy próbuję stargować 2 Eur (z wyjściowych 12), miły dotychczas sprzedawca zmienia się diametralnie. Z nagłym wybuchem wściekłości zrywa mi suvenir z głowy i wykrzykując coś o bezczelnych turystach, łamanym angielskim przeplatanym lokalną mową, której chyba lepiej nie rozumieć, pokazuje mi drzwi.

Kilka miejsc już w życiu odwiedziłem, w kilku miejscach robiłem zakupy, mam w domu niewielką kolekcję nakryć głowy z różnych wyjazdów i wszędzie niewielkie targowanie było nie tylko akceptowane, ale wręcz wskazane. Obie strony transakcji zawsze kończyły zadowolone. Tutaj najwyraźniej ten sympatyczny obyczaj albo nie dotarł, albo zanikł wyparty przez … ‘doić frajerów’. No cóż, czapeczki nie będzie, wydam moje Euro na co innego J – na przykład na kolację nad brzegiem zatoki, złożoną ze znakomitych owoców morza i wspaniałego wina.

Następnego dnia rano nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie skorzystali z możliwości kąpieli w Adriatyku. Idziemy w silnym składzie ja, Biedrona, Gadżet i Tommy na miejską plażę i jako jedyni ludzie przebywający w Kotorze ochoczo wchodzimy do wody. Natychmiast też przekonujemy się dlaczego inni niespecjalnie podzielają nasz entuzjazm.

Woda jest tak zimna, że nasz Bałtyk przy tym to niemal wody termalne. Krioterapia wliczona w cenę pobytu.

Udaje nam się znaleźć niewielki obszar, może 2×2 metry, w którym akurat zgromadziło się trochę cieplejszej wody i kręcąc się w kółko wytrzymujemy tam kilka minut. Cieplejszej, tzn. nadal raczej poniżej normalnej temperatury Bałtyku, ale przynajmniej już nie kłuje mrozem w skórę.

mac24

Znakomicie orzeźwieni poranną kąpielą zwijamy się w dalszą drogę. Jeszcze tylko tankowanie, uzupełnienie powietrza w gadżetowej gumie, gdyż gubi je nieustająco od Ochrydy i wbijamy się na serpentynki powyżej miasta, podziwiając po drodze oszałamiające widoki.

Kierujemy się na wąwóz rzeki Tary zobaczyć most, który kiedyś grał w Komandosach z Nawarony.  Po drodze mamy jeszcze do zaliczenia fajnie zapowiadający się przejazd przez góry i nieco mniejszy most kolejowy. Nasza trasa pnie się serpentynami w górę od czasu do czasu przecinając rozległe place budów. To Chińczycy budują drogi niespecjalnie przejmując się normalnym ruchem i szykowaniem objazdów.

W efekcie spore odcinki pokonujemy po całkiem luźnej lub dopiero częściowo zagęszczonej żwirowej podbudowie, fragmenty po piachu albo po błocie tuż obok pracujących maszyn i ludzi.

W górach widać również osiedla chińskich pracowników, które przywodzą nieco na myśl obozy pracy – rzędy równych baraków, otoczone wysokim płotem pośrodku niczego. Życie mieszkańców w zasadzie musi się sprowadzać do trzech aktywności – praca, jedzenie, sen, ale za to spędzają je w pięknych okolicznościach przyrody. Rozległe widoki górskiego krajobrazu zapierają dech w piersiach. Czasami nie jest łatwo skoncentrować się na drodze, która sama w sobie jest z gatunku adrenalinopędnych – tzn. wąska, kręta i biegnąca skrajem przepaści bez kompletnie żadnych barierek. Przykład takiego braku koncentracji materializuje się w pewnym momencie gdy mijam się z jadącą z góry taksówką i chwilę potem słyszę za sobą pisk opon i odgłos uderzenia. Okazuje się, że to Gadżet zapatrzony w dolinę na wszelki wypadek oddalił się od krawędzi drogi i zjechał na lewą stronę, a taksiarz chcąc uniknąć czołówki z zagapionym motocyklistą skręcił w kierunku stoku i wyrżnął w kamień leżący na poboczu. Nic poważnego się nie stało, co najwyżej lekko uszkodził zderzak, więc wszystko jakoś rozchodzi się po kościach i możemy odwijać dalej w górę.

W pewnym momencie na zakręcie zatrzymuje nas stojąca w poprzek drogi ciężarówka z podniesioną skrzynią ładunkową, najwyraźniej wysypująca coś prosto na zalesione zbocze. Trwa to dosyć długo i zaczynamy zastanawiać się o co chodzi, gdy nagle skrzynia opada i zamiast spodziewanych skał, ziemi czy też innego rodzaju urobku nieprzydatnego przy robotach drogowych, naszym oczom ukazuje się … sterta starych opon. Opony zaklinowały się na skrzyni i nijak nie chciały jej opuścić i spocząć gdzieś na zboczu. Tak jakby jakaś niewidzialna siła postanowiła nie dopuścić do zanieczyszczenia tego wspaniałego krajobrazu.

mac25

mac26

Po kilkunastu minutach daremnych prób zrzucenia opon robotnicy odpuszczają i postanawiają przepuścić pojazdy, które w międzyczasie utworzyły już całkiem spory korek. Gdy tylko ciężarówka usuwa się z drogi okazuje się, że za nią stoją jeszcze trzy tak samo wypełnione po brzegi starymi oponami czekające na swoja kolej do zwałki.

Zadajemy sobie pytanie co siedzi w głowach tych ludzi tutaj i w Macedonii???

Żyją w tak pięknych, bezpiecznych krajach w środku Europy, mają bardzo przyjemną pogodę, niesamowity wręcz potencjał turystyczny dzięki olbrzymim obszarom dzikiej przyrody, praktycznie już niespotykanym w uporządkowanych i zurbanizowanych krajach reszty kontynentu i zamiast dbać o to co mają, traktują swoje kraje jak wysypiska śmieci. Jeszcze 20-30 lat temu być może łatwiej byłoby to zrozumieć, ale dzisiaj? Dostęp do internetu, informacji i edukacji jest w takich miejscach nie gorszy, a często nawet lepszy niż w wielu krajach UE, ale jak widać wcale nie oznacza to, że świadomość ekologiczna przebiła się do ludzkich umysłów. Te ciężarówki wypełnione oponami to nie były jakieś stare rzęchy próbujące gdzieś po kryjomu upchnąć niewygodne śmieci. To były nowe, porządne auta zachodnich marek oznakowane logo zapewne wcale nie biednych firm, które ktoś z kierownictwa tych firm musiał skierować w góry, żeby wyrzucić tam do lasu stertę starych opon. Nieprawdopodobne.

Jedziemy dalej w kierunku na Żablijak, gdzie szybciutko znajdujemy zamierzony wcześniej kemping. Rozbijamy obóz i pustym motocyklem jadę do miasta po zaopatrzenie na kolację ścigany głosem gospodyni, która każe się pospieszyć bo chce nas godnie na swoim terenie przywitać. Po powrocie na kemping nie mam nawet czasu za bardzo wypakować zakupów z motocykla, bo gospodyni już czeka z odpowiednim załącznikiem:

mac27

… a potem donosi jeszcze kolejne równie fascynujące załączniki:

mac28

Tak, tak, w tych bańkach to też rakija. A jaka wspaniała, domowa… ;-)

Po tak pięknie rozpoczętym wieczorze nie pozostaje nam nic innego, tylko… jak najszybciej zabić klina:

mac29

Rozpalamy grilla i ognisko a towarzystwa dotrzymuje nam para motocyklistów z Polski i gospodarz, który nie może wyjść z podziwu nad Biedroną, że tak sama z czterema facetami na motocyklach podróżuje. Jest pod takim wrażeniem, że koniecznie chce się z Damianem na kobiety zamienić – i aby go do zamiany zachęcić pokazuje charakterystycznym gestem, że jego kobieta ma duuuuże atuty.

Na co Damian rezolutnie odpowiada, że on nie Jeleń i, że jego żonie też atutów nie brakuje:

mac30

Wtedy przychodzi czas na cięższe argumenty:

mac31

Ale nawet w obliczu takiej przewagi Damiano twardo obstaje przy swoim i dzięki temu Biedrona zostaje z nami motocyklistami, łooo jaka szczęśliwa:

mac32

Z Żablijaka zaraz po porannym dopompowaniu gadżetowej gumy ruszamy na przejazd przez góry Durmitoru – wspaniałe, wysokie i dzikie. Raj dla wszelkiej maści trekkingowców i rzecz jasna dla motocyklistów. Góry często porównywane do naszych Tatr ze względu na wysokości, ale zdecydowanie bardziej puste i dzikie. Dla mnie mają one w sobie coś podobnego do Trasy Orłów w Norwegii, którą w zeszłym roku pokonaliśmy z rodziną kamperem. Jedzie się po wąskiej krętej drodze, wysoko w górach z widokami na szczyty, mijając co jakiś czas podobnie zakręconych miłośników 2oo i ślizgając się na krowich…. uuups, przepraszam, na piasku oczywiście ślizgając się, khmm, no… ????

Ooo, tu widać, że nie jesteśmy sami:

mac33

W dolinach widać stojące gdzieniegdzie samotne chaty pasterzy, stada owiec, kóz, tudzież innego bydła rogatego i pomimo, że stoki wyglądają jakby były stworzone do narciarstwa, nigdzie nie ma ani jednego wyciągu. Gdyby takie góry były gdzieś bardziej w UE zapewne powstałyby tam już dawno ośrodki narciarskie łączące poszczególne doliny. Tymczasem w Czarnogórze nadal dziko i pusto – i dzięki temu fajnie ????

W takim miejscu w Alpach zapewne byłaby plątanina wyciągów:

mac34

Zjeżdżamy z gór, i piękną drogą z dziesiątkami tuneli wijącą się wzdłuż jeziora Piva, jedziemy w kierunku granicy z Bośnią i Hercegowiną. Tych, którzy dobrnęli aż do tego momentu relacji i widząc tą przemawiającą do wyobraźni nazwę już zaczęli nerwowo odpalać wyszukiwarki lotów, śpieszę uspokoić. Jezioro jest sztuczne i składa się w przeważającej części z wody – powstało po wybudowaniu w latach 7-tych XXw. zapory na rzece Pivie i stąd wzięło swą czarującą i przemawiającą do wyobraźni nazwę. Pojechać i zobaczyć warto, ale nie ma pośpiechu bo nikt go za szybko nie wypije.

Mijamy zaporę i kilka km dalej stajemy na granicy, Przejście graniczne wygląda jakby żywcem przeniesione z poprzedniej epoki. Po stronie Czarnogórskiej jest jeszcze jako tako wyglądająca budka, ale po przejściu kontroli i zjeździe nad graniczną rzekę Drinę naszym oczom ukazuje się wąziutki mostek o drewnianej nawierzchni, na którym nie ma miejsca nawet na wyminięcie się samochodu osobowego z motocyklem. Po stronie Bośni i Hercegowiny posterunek graniczny stanowią rozpadające się baraki, a zapały aby wyskoczyć w pobliskie krzaczki po odrobinę cienia albo za potrzebą skutecznie gaszą porozstawiane wzdłuż drogi tabliczki ostrzegające o minach. Cała procedura przejścia przez granicę zajmuje nam pewnie ponad godzinę w pełnym słońcu, także kilka km dalej z ulgą zatrzymujemy się na chwilę na szerszym poboczu z kawałkiem cienia, nadal niespecjalnie kwapiąc się do odchodzenia dalej od drogi. I tu ciekawostka – podczas postoju mija nas autokar jadący w stronę Czarnogóry dokładnie na to przejście z tym wąziutkim mosteczkiem. Jak on zamierza tamtędy przejechać? Autokar oczywiście z … Polski ????

Ruszamy dalej, ale gadżetowa guma daje mu coraz bardziej w kość i trzeba w końcu coś z tym zrobić. Na szczęście znajdujemy się w takiej części świata, w której rozwiązania problemów znajduje się tuż obok drogi:

mac35

A tu widać wyraźnie co było powodem gadżetowej troski przez ostatnie kilkaset km:

mac36

Na koniec dnia meldujemy się w Sarajewie i trzeba przyznać, że przejazd do centrum miasta do najprzyjemniejszych nie należy. Ruch gęsty, a do tego gorąco jak w piecu, także z ulgą przyjmujemy możliwość zatrzymania się na nocleg:

mac37

No dobra, tak naprawdę to nocleg wyglądał nieco lepiej niż to co widać na zdjęciu ????. Okazuje się, że wylądowaliśmy w samym środku dzielnicy muzułmańskiej. Ma to swoisty urok, w plątaninie uliczek można natknąć się na bardzo ciekawe miejsca o międzynarodowych korzeniach z lekko wschodnim akcentem:

mac38

Niemniej jednak ma to również swoje zdecydowanie gorsze strony – nigdzie nie ma piwa! Jak to mawiał jeden z moich znajomych z czasów liceum – pasterski to kraj i pasterskie panują w nim obyczaje. Jak można w taki upał, we wszystkich knajpach nie sprzedawać piwa?! Toż to jest po prostu nieludzkie! W końcu jednak udaje nam się znaleźć jeden lokal, który nie poddał się tym anty-motocyklistycznym naciskom i oferuje zimny browarek… produkcji belgijskiej ????

Pokrzepieni na duchu i ciele udajemy się na dalszą eksplorację okolicy. Wszędzie rozchodzi się kawowy aromat, a maszyny do palenia ziaren stoją wprost na ulicy i bezpośrednio z nich można kupić znakomitą, świeżo paloną kawę, którą na naszych oczach sypią do torebek uśmiechnięte dzieciaki pomagające rodzicom w pracy. Jest też oczywiście bazar, w którym można poczuć się podobnie jak w Stambule. Dlaczego podobnie jak w Stambule? Oto i przykład.

Podchodzę do jednego ze stoisk i spoglądam na nóż sprężynowy wystawiony za cenę 100 marek zamiennych (tj. ok 50 EUR). Ledwo zdążyłem popatrzeć, natychmiast obok mnie wyrasta jak z pod ziemi sprzedawca i w mgnienie oka później nóż ląduje w moich rękach, a sprzedawca z uśmiechem i błyskiem w oku zaczyna zachwalać swój towar. Oczywiście jest to zwykła chińszczyzna i w żadnym wypadku nie jest tyle warta, ale jeśli wierzyć słowom kupca, to mam w ręku przykład najwyższego kunsztu rzemieślniczego tutejszych kowali.

Dam 10 marek – proponuję w przekonaniu, że tak drastyczna oferta szybko zakończy negocjacje.

Niestety moje nadzieje okazują się płonne.

70 marek i jest twój! – słyszę w odpowiedzi

15 marek!

50! Zobacz jak płynnie i szybko się otwiera, jaki ostry, będziesz zadowolony, to jest nóż na lata, …itd…itp!

20, więcej nie dam

Ok, sprzedane!

Po czym następuje zwyczajowy uścisk dłoni i już wiem, że stałem się właścicielem chińskiego noża sprężynowego o wartości odtworzeniowej pewnie max ok 20 centów, za cenę 10 EUR – to i tak 5x mniej niż cena wyjściowa, a sprzedawca wcale nie wygląda na niezadowolonego. Mam też takie wewnętrzne przekonanie graniczące z pewnością, że gdybym w tym momencie zechciał wycofać się z transakcji, to ten nóż znajdzie się pod moim żebrem. Inna sprawa, że dla samej przyjemności targowania się było warto. Nóż będzie znakomitym prezentem dla mojego 12 letniego syna – mam nadzieję, że go za to ze szkoły nie wywalą, a na mnie żadnej opieki społeczno-psychologicznej nie naślą ????

Daję banknot 50 markowy i jako resztę dostaję 20.

Jeszcze 10 dla mnie poproszę!

Sprzedawca dokłada 10 i z bezczelnym uśmiechem stwierdza, że miał nadzieję, że jednak tą dychę jeszcze dołożę. Tak to się fajnie handluje na wschodzie. Nieco odmienne podejście do klienta, niż to miało miejsce w Kotorze, nieprawdaż? ????

Następnego dnia zbieramy się wcześnie rano i po niecałych 600km lądujemy w węgierskim Heviz. Miejscówka o tyle ciekawa, że w środku miasteczka znajduje się termalne jezioro, którego uzdrawiające właściwości znane były już starożytnym. Jedna z legend mówi, że na skutek modlitwy chrześcijańskiej niańki o zdrowie dla przebywającego pod jej opieką, sparaliżowanego dziecka z ziemi wytrysnęło cudowne, ciepłe źródło, w którym dziecko odzyskało zdrowie. Dzieckiem tym okazał się późniejszy cesarz rzymski Flavius Teodozjusz, który w IV w. uznał chrześcijaństwo za oficjalną wiarę w swoim państwie. W historiach o jeziorze można znaleźć również takie, które mówią o uzdrowieniu z gderliwości pewnej jędzowatej i nieznośnej żony, o wyleczeniu z paraliżu pięknej księżniczki, tudzież inne mniej lub bardziej fantastyczne opowieści. Fakty są takie, że miejsce jest jedyna w swoim rodzaju i o ile wiem, w Europie nie ma swojego odpowiednika.

Jezioro zasilane jest ze źródła, które dostarcza tyle wody, że całe jezioro ‘wymienia’ się w ciągu 72 godzin. Temperatura wody w jeziorze przez okrągły rok nie spada poniżej 23-25 stopni a latem dochodzi nawet do 36 stopni C. Ciągły dopływ gorącej wody i późniejsze jej schładzanie powoduje jej nieustający ruch, a unoszące się nad powierzchnią opary siarkowodoru stanowią naturalny inhalator dla kąpiących się ludzi.

W związku z takimi, a nie innymi zaletami całe jezioro razem z otaczającym je parkiem jest ogrodzone i wstęp całkiem słono kosztuje. Na szczęście wody dostarczanej przez źródło nie sposób jest uwięzić za płotem i dlatego z jeziora wyprowadzony jest kanał, który przepływa przez położony obok kemping i wyprowadzony jest dalej na okoliczne łąki. Dzięki temu tacy biedni zdrożeni motocykliści jak my, po zakwaterowaniu na kempingu mogą ze spokojem i za pełną darmochę skorzystać z leczniczych właściwości kąpieli ????

mac39

Po kąpieli idziemy w miasto a tam kurort pełną gębą. Taki tutejszy Ciechocinek z tutejszymi ‘fajfami’, tylko wprost na ulicy. Można uznać, że już drugie sanatorium zaliczamy podczas tego wyjazdu – aż strach pomyśleć co to będzie się działo w kolejnych latach ????

mac40

Heviz dla mnie jest już niestety ostatnim przystankiem w tej podróży. Moja osobista Najwyższa Izba Kontroli, w niektórych kulturach znana także pod nazwą żona, od dwóch dni śle mi już nerwowe sms-y, żebym wracał. Tak więc chcąc nie chcąc, następnego dnia wstaję skoro świt i ruszam do domu. Po przejechaniu jednym skokiem niemal 900km melduję się w Warszawie podczas gdy reszta ekipy spokojnie rozkłada sobie powrót na dwa dni.

Znowu fajnie było i znowu za szybko się skończyło. Oby do następnego roku i zobaczymy gdzie tym razem nas poniesie… ????

OBEJRZYJ GALERIĘ

 

Zostaw komentarz