Białoruś vel Skandynawia czyli wyjazd perfekcyjnie improwizowany (2019)

Dodane 21 lipca 2020 o 19:49 przez Damianczyk Brak komentarzy

- Jest problem, leasing nie pozwala mi zabrać moto na Białoruś.

Z takim oto komunikatem pewnego dnia dzwoni do mnie Grześ.

A miało być tak prosto, spokojnie i sielsko – wyjazd na bliską zagranicę, na 5 moto, w tym dwie zabytkowe MZ, bez pośpiechu i na luzie. Tymczasem najpierw okazało się, że jest jakiś problem z rejestracją zabytków i wyjazdem za granicę w ogóle, więc MZki odpadły, a teraz jeszcze problem z leasingiem Grzesia. Paradoks polega na tym, że firma leasingowa bez większego problemu pozwoliłaby wyjechać motocyklem na Ukrainę (w celu np. wypróbowania możliwości terenowych GSa w okopach Donbasu pod ostrzałem zielonych ludzików ;-) ), a mają jakiś bliżej niesprecyzowany problem z wyjazdem tymże GSem na spokojną Białoruś. Nie, bo nie i koniec.

No cóż, trzeba poszukać alternatywy. Białoruś poczeka.

- To może Szwecja? Nigdy tam nie byłem – rzuca pomysł Gadżet.

Może być i Szwecja. W sumie też blisko. Co prawda może być nieco nudnawo na tamtejszych drogach z ograniczeniami prędkości, no i drogo ale za to kraj piękny, a koszty można ograniczyć zabierając ze sobą komplet prowiantu i nocując w namiotach.

Decyzja zapada szybko i zaczynamy organizowanie. Gadżet ogarnia bilety promowe, ja ubezpieczenie, a Grześ łapie oddech i napełnia się entuzjazmem na rejsie jachtem po Morzu Śródziemnym, który trafił mu się po znajomości w ostatniej chwili i aż żal było nie skorzystać.

Bilety promowe już są, ubezpieczenie jest, komplet wyżywienia zakupiony, dni mijają powoli ale termin wyjazdu coraz bliżej.

- Nie pojadę z Wami – dzwoni pewnego dnia Grześ – był sztorm, strasznie nas sponiewierało i mam wykręcony bark. Przez jakiś czas nie siądę na moto.

Coś w tym roku nasze plany wyjazdowe słabo się spinają. Jeszcze tylko tego brakuje, żeby któryś z pozostałej dwójki się wysypał i w ogóle żadnego wyjazdu nie będzie. Do tego bilety na prom w celu oszczędnościowym zakupione w opcji bezzwrotnej, no bo co takiego mogłoby się stać, żebyśmy nie pojechali?…

W sumie to przecież w zasadzie nic nie może się stać. No prawie nic, … poza np. idiotycznym skręceniem nogi w kostce na niecałe dwa tygodnie przed wyjazdem, w biegu przełajowym z biura do teatru, który to bieg odbywam dla podniesienia poziomu kultury osobistej i w celu wykupienia się u drogiej małżonki za ciągłe wyjazdy i nieobecności w domu ;-). Niech to szlag, do wyjazdu 10 dni, a lewa kostka boli jak cholera.

Całe szczęście, że skręcenie okazuje się niezbyt poważne i 10 dni chodzenia w ortezie i smarowania żelami przeciwbólowymi pomaga na tyle, że biegi mogę przełączać. Wreszcie jedziemy. Jedyne co mamy zaplanowane to prom Gdynia-Karlskrona z biletem Grzesia, którego nie dało się anulować, ale za to dało się zamienić na tzw. ‘inne usługi’ na pokładzie. W ramach owych ‘innych usług’ mamy podobno dostać jakąś kolację.

Po zakwaterowaniu w kajucie idziemy na poszukiwanie baru, w którym ma na nas czekać owa kolacja. Bar okazuje się być całkiem ekskluzywną restauracją ze stolikiem zarezerwowanym specjalnie dla nas, a kolacja to dwa dania, deser i do degustacji trzy rodzaje wina, z których jedno zamieniamy na browarka. Kelner skacze wokół nas pytając co chwila czy wszystko w porządku i czy czegoś nam nie potrzeba, a my cykamy sobie fotki i wyglądamy chyba trochę jak para gejów w podróży poślubnej ;-)

111

112

Poranek w Karlskronie wita nas dosyć chłodną, ale na szczęście bezdeszczową pogodą. Robimy szybki objazd miasta z ekspresowyym zwiedzaniem z zewnątrz najważniejszych punktów miasta: pomnik (pomniczek?) Nilsa Holgerssona uciekającego z kart powieści Selmy Lagerlof, pomnik handlarki rybami na dawnym placu targowym na wybrzeżu, drewniany Kościół Admiralicji. Ten kościół ma ok. 350 lat  i jest największą drewnianą świątynią w całej Szwecji, ale jeśli ktoś spodziewa się mastodonta niczym bazylika w Licheniu, to raczej się zawiedzie. W podwarszawskich miejscowościach nietrudno znaleźć większe domy ‘wybudowane z 500+’ ;-)

Nasz dzień zaczął się bardzo wcześnie, tak więc zgodnie uznajemy, że następnym punktem programu musi być kawka, obowiązkowo w pięknych okolicznościach przyrody, które niedługo później udaje nam się znaleźć na półwyspie Torhamn. Siedząc przy pysznej kawce i studiując mapę Szwecji zastanawiamy się nad dalszą marszrutą. W sukurs przychodzi nam aplikacja pogodowa Gadżeta, która wskazuje, że na bezdeszczową pogodę możemy liczyć na wyspie Öland. Zgodnie z przyjętą od początku formułą perfekcyjnej improwizacji decyzja zapada szybko – jedziemy na wyspę. Po drodze mijamy zamek Kalmar Slott malowniczo położony na wyspie w zatoce w miejscowości Kalmar. Historia zamku sięga XII w, a jego burzliwe dzieje mają nawet wątek polski – otóż w oku 1598 król Polski Zygmunt III Waza zdobył zamek, a następnie, przez rok, wojska polskie (pod wodzą Władysława Bekiesza) broniły twierdzy przed najazdami oddziałów szwedzkich.

113

Obecnie zamek jedną z najlepiej zachowanych renesansowych twierdz w Szwecji, jest lokalną atrakcją turystyczną i stanowi tło dla rozmaitych imprez o historycznym czy też sportowym charakterze. Przykładowo podczas naszej wizyty wokół zamku odbywa się jakiś runmageddon – ludzi cała masa i zero możliwości podjechania bliżej i jakiegokolwiek zwiedzania. Nie martwi nas to jednak specjalnie – zaliczamy szybkie zwiedzanie od zewnątrz i lecimy dalej.

Olanda jest płaską i długą wyspą oferującą fajne widoki na morze, trochę pozostałości po starożytnych mieszkańcach tego regionu w formie kurhanów i murów obronnych, a także dużo zimnego wiatru i w ramach bonusa dla nas: zlot fanów samochodów marki Morgan. Roadstery w stylu vintage z załogami ubranymi w skórzane czapki pilotki i gogle mijają nas co chwila i trzeba przyznać, że w scenerii wyspy prezentują się wspaniale. Mieszkańcy krajów skandynawskich w ogóle odznaczają się zamiłowaniem do starych i stylowych samochodów, także wszelkim miłośnikom starej motoryzacji spokojnie możemy polecać wycieczkę w te rejony.

114

Po przejechaniu wyspy z południa na północ i odwiedzeniu dwóch latarni morskich dojeżdżamy do przystani promowej w miejscowości Byxelkrok licząc na to, że zamiast wracać na południe uda nam się przepłynąć od razu na stały ląd.  Niestety promy nie pływają – sezon jeszcze się nie rozpoczął i następnego dnia czeka nas ponowny przejazd wzdłuż całej wyspy do mostu na południu. Całe szczęście, że kemping już się otworzył i znajdujemy przynajmniej dość przyzwoite miejsce na nocleg.

Następnego dnia po kilkudziesięciu minutach jazdy w zimnie i przy lekkim deszczyku trafiamy na ruiny zamku Borgholm. Budowla, w czasach swej świetności była jednym z najważniejszych i najpotężniejszych zamków szwedzkiego królestwa. Zadaniem zamku była kontrola ruchu statków w Cieśninie Kalmarskiej. Liczne ataki i najazdy doprowadziły zamek do ruiny a całości zniszczenia dopełnił pożar z roku 1806. Pomimo tego, że z zamku pozostały jedynie ruiny, nadal robi on imponujące wrażenie. Jest tu wszystko czego można oczekiwać po średniowiecznym zamku – wysokie mury, przestronny dziedziniec, widoki na surowe i groźne morze, a także kamienny tron. Klimat jest ;-)

115

Silny wiatr przegania deszczowe chmury na północ, a my kierując się ponownie tam gdzie wg aplikacji pogodowych ma nie padać, jedziemy pięknymi, krętymi drogami przez lasy do miejscowości Ljungby na kolejny kemping. To jest pierwszy, ale nie ostatni odcinek podczas tego wyjazdu, gdy mamy okazję wyszaleć się na motocyklach w Szwecji. Tak, dokładnie to mam na myśli – wyszaleć się na maksa na motocyklach w Szwecji. Obiegowa opinia głosi, że po tym kraju jeździ się nudno, bezwzględnie przestrzegając ograniczeń prędkości i uważając na lokalesow donoszących na policję o wszelkich przejawach ułańskiej fantazji u innych kierujących. Okazuje się, że niekoniecznie musi tak być. Wybierając opcję ‘drogi kręte’ w nawigacji i jadąc trochę na azymut bez konkretnego celu, do którego musimy dotrzeć danego dnia, mamy do dyspozycji świetnej jakości, bardzo przyczepny asfalt, wąziutkie i kręte widokowe drogi przez lasy i pola, na których łatwiej spotkać zające niż inne pojazdy. Do tego ograniczenie do 80km/h praktycznie non stop, również przez tzw. obszary zabudowane, a bardziej drastyczne ograniczenia ustawione są tylko przy miejscach faktycznie wymagających większej ostrożności (szkoły, sklepy, rynki, itp.). Poza tym wszędzie równe 80km/h. Takie ograniczenie absolutnie wystarcza do pozamykania opon na drodze o szerokości jednego pasa, wijącej się jak metr drutu upchniętego w kieszeni. Praktycznie nie ma odcinka prostego, a przy tym co chwila górki i dołki – normalnie jak na kolejce górskiej w lunaparku i wcale nie jest łatwo utrzymać prędkość w pobliżu narzuconego limitu, nie wspominając już w ogóle o jego przekroczeniu. To wszystko przy praktycznie zerowym stresie, że nagle na drodze pojawi się jakiś niedorozwinięty umysłowo rajdowiec przekonany o swoich nadnaturalnych umiejętnościach za kierownicą. Nieliczne mijane samochody są absolutnie przewidywalne  i ani razu nie powodują u nas wzrostu ciśnienia. Po prostu nic, tylko czysta radość z jazdy ;-). Polecamy!!!

W Ljungby okazuje się, że kemping, do którego zaprowadził nas Garmin jeszcze nie rozpoczął sezonu i zamknięty jest na głucho. Kolejny wpisany w nawigację okazuje się być zatoczką w lesie przy samej drodze, na której nie ma możliwości biwakowania. Dopiero trzecia miejscówka działa – prywatny kemping nad jeziorem proponuje nam domek za 600 SEK (ok 250 PLN!!!) albo miejsce na dwa namioty za 200 SEK. Wybór jest oczywisty :-).

Kolejnego dnia niestety nie udaje nam się już uciec przed szwedzką wiosną – cały dzień pada i temperatura oscyluje wokół 11 st C. Tym niemniej wg wskazań gadżetowych aplikacji udaje nam się złapać maksymalne prędkości w okolicach 125 km/h, co jak na tutejsze standardy można uznać za  wynik bardziej niż przyzwoity. Wieczorem na szczęście przeciera się na tyle, że dane nam jest podziwiać widoki na olbrzymie jezioro Vattern.

116

Pozwalamy sobie też na odrobinę szaleństwa kulinarnego – miła odmiana po liofilizowanych obiadkach i konserwach.

Ranek wita nas pięknym słońcem. Jedziemy zwiedzić twierdzę Karlsborg – jedną z największych budowli Szwecji. Twierdza zajmuje powierzchnię 13 ha a kubatura wszystkich budynków wynosi 550000 metrów sześciennych. O ogromie prac podjętych na półwyspie Vanäs w celu wzniesienia tej fortyfikacji świadczy też czas prowadzenia robót – 90 lat. W twierdzy nadal stacjonuje wojsko, ale mimo to można wjechać na jej teren i z bliska poczuć rozmach tej inwestycji. Robi wrażenie.  Następnie zawadzamy o miasteczko Mariestad, a potem kierujemy się na zamek Lacko malowniczo położony na brzegach jeziora Vanern. Kolejnym punktem naszej eskapady jest Trollhatan zwane także Trollywood – stolica szwedzkiej kinematografii, siedziba centrali Saaba,  a także miejsce, w którym co roku odbywa się tzw. festiwal wodospadów. My niestety nie trafiamy w termin tego widowiska, ale i tak podziwiamy imponującą budowlę zabytkowej elektrowni wodnej i ponad 200 – letnich śluz pozwalających w przeszłości pokonywać statkami różnicę poziomów pomiędzy jeziorami Vannern i Vattern wynoszącą 44 m!

Cały system budowli hydrotechnicznych powstawał na przestrzeni wieków XVII-XX i pomimo, że najstarsze przez nas oglądane śluzy już wycofano z eksploatacji, to nowsza część służy w dalszym ciągu umożliwiając śluzowanie jednostek o długości powyżej 80 metrów i wyporności do 4 tys ton.

Pod koniec dnia trzymając się zasady perfekcyjnej improwizacji prawie doganiamy chmurę deszczową, przed którą dotychczas uciekaliśmy. W miejscowości Karlstad znajdujemy jeden z najdroższych ale też i najwygodniejszych kempingów podczas całego wyjazdu. Za cenę 390 SEK (ok 160 PLN) mamy do dyspozycji prysznice z nielimitowaną wodą, przestronną kuchnię z jadalnią i wyposażeniem (czajnik, mikrofala, kuchenka elektryczna, TV, internet) oraz widoki na pobliskie jezioro i pełno miejsca na rozstawienie namiotów. W bonusie dostajemy też najzimniejszą jak dotychczas noc – wg informacji od Marcina pracującego w obsłudze technicznej kempingu temperatura w nocy spadła do niecałych 6 st C. No cóż – północy nam się na wiosnę zachciało, to i tropików nie ma co oczekiwać :-).

Korzystając z dostępu do sieci sprawdzamy pogodę na najbliższe dni in wychodzi nam, że aby nie dać się zmoczyć musimy wiać na wschód. Jest wtorek wieczór, a pogodynka zapowiada, że od czwartku leje w całej Szwecji. Mamy jeden dzień, żeby przed tym uciec. Udaje nam się zakupić bilety na nocny prom ze Sztokholmu do Turku i następnego dnia rano ustawiamy kierunek na Sztokholm przez … Falun czyli jakieś 140km odbicia na północ od najprostszej trasy wiodącej do stolicy i oczywiście wbijając w Garmina opcję ‘drogi kręte’. Niestety szybko okazuje się, że tym razem drogi kręte są przeraźliwie proste i nudne, a w dodatku jest dosyć zimno. Wygląda na to, że wraz ze zmianą regionu zmienił się też charakter dróg i lepiej tu już raczej nie będzie. Do promu mamy jeszcze jakieś 3h, kiedy ze zdziwieniem spostrzegam, że Gadżet prowadzi nas bardziej na zachód niż na wschód. WTF?! Trochę mało czasu na błądzenie….

Z drugiej strony Gadżet to jest rozsądny facet, z całą pewnością wie co robi, a poza tym droga zaczyna coraz bardziej się kręcić – a więc enjoy J. To nic, że mój Garmin pokazuje dobrze ponad 200km do Sztokholmu i przyjazd na miejsce kwadrans po odpłynięciu promu. Drogi kręte, a więc enjoy J!!! Gadżet na pewno ma jakiś plan, wbił w Garmina jakąś fajną traskę i trochę się pobawimy, a potem pogonimy. Na pewno tak jest. Na peeeewno…

W pewnym momencie Gadżet zatrzymuje się i pyta ile jeszcze mamy czasu, żeby się tak pobawić?

- Mój Garmin twierdzi, że mamy jakąś godzinę w plecy – oznajmiam, ale po przestawieniu na najszybszą trasę pokazuje jeszcze 1h zapasu do odpłynięcia promu

- A, to trzeba przyspieszyć, bo jeszcze tankowanie musimy ogarnąć.

I mówiąc to Gadżet znowu rusza na winkielki, wybierając wszystkie kierunki tylko nie wschód. Garmin szybko pokazuje już tylko 45min zapasu.

W pewnym momencie pomiędzy nasze motocykle wbija się peogeot 206 i zarówno jego kierowcy jak i Gadżetowi załącza się tryb sportowej rywalizacji. Gadżet wyprzedzić się nie daje, peugeocik nie odpuszcza, a ja lecę z tyłu na jego zderzaku i też wyprzedzić nie mam jak bo zakręt za zakrętem, a droga wąska. Cała kawalkada mocno powyżej dopuszczalnej na tym odcinku. Jest fajnie, a Garmin ze spokojem pokazuje już tylko 40 min zapasu…

W końcu lokalny Kubica odpuszcza, a my zajeżdżamy na stację benzynową, gdzie daje o sobie znać złośliwość niejakiego Murphy’ego – Gadżetowi nie działa karta.

35 min zapasu

Podjeżdżamy na kolejną stację. Karta w dalszym ciągu nie działa.

30 min zapasu

Płacę za Gadżeta i ruszamy pełną dzidą na wschód.

25 min zapasu.

Całe szczęście, że mamy już teraz autostradę do samego Sztokhholmu to pogonimy. To znaczy pogonilibyśmy, gdyby autostrady nie zamknęli. Objazd.

20 min zapasu

Wbijamy z powrotem na autostradę i pełny ogień. Po drodze zastanawiam się czy i ile ewentualnie po powrocie będziemy musieli doliczyć do tego promu, jak już przyjdą za nami wszystkie ewentualne doniesienia od szwedzkich kierowców o dwóch wariatach z Polski, którzy za nic mają ograniczenia prędkości tu obowiązujące. Dla podniesienia ciśnienia w Sztokholmie wita nas korek, który na szczęście udaje się nam w miarę sprawnie minąć. W kolejkę do odprawy wpadamy niecałe 40 min przed odpłynięciem promu i na pokładzie meldujemy się praktycznie w punkt – zanim udaje nam się zabezpieczyć i rozpakować motocykle oraz dojść do kajuty, to prom jest już w drodze. Było ostro, ufff

117

Następnego dnia rano lekkie zaskoczenie – tu jest 1h do przodu, a budzenia w kabinie nie ma. Nasze zegarki i organizmy wskazują godzinę 6 rano, a tymczasem jest już 7 i jesteśmy na miejscu. W efekcie z promu zjeżdżamy w dość dużym pośpiechu i bez śniadania. Nic to – ważne, że się udało i jesteśmy w Finlandii. Pogodynka zapowiada całkiem dobrą pogodę, przed nami cały dzień śmigania po tutejszych winkielkach i na wieczór spokojnie zameldujemy się w Helsinkach. Prom do Tallina odpływa 19:30 także mamy sporo czasu. Po szybkim ‘zwiedzeniu’ od zewnątrz muzeum morskiego w Turku wyjeżdżamy z miasta i znajdujemy sobie przyjemne miejsce na śniadanko na łonie przyrody:

118

Analizujemy mapę i trzymając się formuły wyjazdowej pod tytułem perfekcyjna improwizacja dochodzimy do wniosku, że damy radę objechać od północy jezioro Päijänne (jakieś 300km na północny wschód), a potem drogami krętymi wrócimy sobie do Helsinek. Pomysł okazuje się być bardzo trafiony – drogi piękne, kręte, pogoda wspaniała, widoki cudowne, wokół pełno motocyklistów i luz pełny. W dodatku nie spieszy nam się specjalnie, bo mamy wystarczający zapas czasu.

119

120

121

- No właśnie, jak stoimy z czasem?

- Khmmm, tutaj jest chyba 1h do przodu, eee?

- Uuuups, nie mamy czasu!

Dzida na Helsinki! Po drodze oczywiście zaliczamy wszystkie możliwe czerwone światła, objazdy i roboty drogowe, jakie tylko mogły się pojawić. Do portu wpadamy o 18:50 podczas gdy prom odpływa o 19:30. Biletów jeszcze nie mamy. Biegnę do kas biletowych w terminalu. Bardzo miła pani w okienku informuje mnie, że miejsca na promie wprawdzie są, ale ona nie może nam już sprzedać biletów bo jest za późno. O tej porze musimy jechać bezpośrednio na bramki wjazdowe i tam nam sprzedadzą bilety, tylko musimy się pospieszyć, bo tam sprzedaż zamykają 20 min przed wypłynięciem. Jest godzina 18:57, mamy 33 minuty. Biegiem z powrotem do motocykla, do bramek dopadamy 19:02, luz mamy jeszcze 8 minut do końca sprzedaży biletów.

- Ja tu biletów nie sprzedaję, proszę odjechać – taki mniej więcej tekst słyszymy od nadętej baby w okienku odprawy. Do odpłynięcia promu pozostaje 25 min.

- Ale nam w kasie powiedzieli, że tutaj będziemy mogli bilety kupić – próbuję jeszcze walczyć, ale babsztyl jest nieubłagany. Ochrona każe nam wyjechać z kolejki i stanąć z boku. Niech to szlag – prom odpływa za 23 minuty, a my nie możemy dostać cholernych biletów.

W końcu przez bramki przejeżdża ostatni samochód i wołają nas do drugiego okienka, w którym pani jakby nieco sympatyczniejsza:

- Ile tych biletów? Dwa? I dwa motocykle? Ok, płatność kartą?

21 minut do odpłynięcia promu, mamy bilety! Rampa zaczyna się podnosić w tej samej sekundzie kiedy koła naszych motocykli dotykają pokładu. To się nazywa perfekcyjna improwizacja i punktualne przybycie na prom ????

122

Podczas krótkiego rejsu rezerwujemy sobie nocleg w hostelu Paasu Villa w lesie ok. 60km za Tallinem obok miejscowości o nazwie Nelijarve. Do hostelu dojeżdżamy już o zmroku, ale miejscówka od razu nam się podoba. Klimat jak ze starych filmów epoki słusznie minionej o radzieckich pionierach na wakacjach. Hostel położony jest w zacisznym miejscu w lesie, nad jeziorem. Cały kompleks składa się z kilku budynków i widać, że jego historia sięga co  najmniej początków XX w. – potwierdza to zresztą tablica, z której wynika, że pierwsze schronisko turystyczne powstało tutaj w roku 1938 i zawsze nastawione było na turystykę aktywną – narty biegowe, kajaki, nurkowanie, itp. Teraz również w ofercie znajdują się atrakcje takie jak wyprawy samochodami terenowymi do lasu, przejażdżki amfibiami, quadami, rafting, nurkowanie i pomimo renowacji w początkach lat 2000 nadal odczuwalny jest tutaj duch starych czasów – recepcjonistka na widok aparatu fotograficznego z niepokojem pyta co i dlaczego chcę fotografować  i bacznie mnie obserwuje gdy robię kilka pamiątkowych zdjęć recepcji.

123

Na samym środku terenu, w otoczeniu zieleni uwagę przyciąga coś, co wygląda jak betonowa, omszała budka o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu. Obiekt jest znakomicie wyeksponowany, stoi na podwyższeniu na środku terenu i pomimo koloru zlewającego się z otaczającym lasem nie da się tego czegoś nie zauważyć. Podchodzę bliżej i tajemnica się wyjaśnia – jest to najwyraźniej pomnik tzw. sławojki w bardziej nowoczesnym wydaniu ????

124

To się nazywa mieć fantazję! ;-)

 

Kolejny dzień przejazdu przez Estonię i Łotwę to ciągłe ganianie się z chmurą, zakończone niestety naszą porażką. Od południa praktycznie cały czas jedziemy w deszczu i w okolicach miejscowości Jakubowo na Łotwie postanawiamy, że na dzisiaj dosyć i czas szukać jakiegoś suchego noclegu. Zatrzymujemy się w przydrożnym barze i w ruch idzie booking.com., który wkrótce pokazuje nam motel Bu-Bu w odległości dwudziestu kilku km w kierunku dokładnie przeciwnym od naszego. Opinie o motelu są w porządku, a aplikacja w dodatku pokazuje, że ostatnia rezerwacja w tym obiekcie miała miejsce kilkanaście minut wcześniej. Jedziemy.

Wkrótce okazuje się, że wiarygodność bookinga jest równie wysoka jak typowego polityka na miesiąc przed wyborami. Nikt nie da ci tyle, ile taki obieca. Motel co prawda znajduje się dokładnie w miejscu wskazanym przez booking, ale jest zamknięty na głucho. Co więcej – wcale nie wygląda, jakby zamknęli go dzisiaj albo wczoraj. Sprawia raczej wrażenie, jakby kilka lat wcześniej dokonano tam jakiejś zbrodni, a duchy potępieńców ciągle tam zamieszkiwały. Zimny dreszcz przebiega mi przez plecy i nie wiem czy jest to bardziej wynik przemoczenia do skarpetek, czy klimatu tego miejsca. Tak czy inaczej nic tu po nas, trzeba szukać czegoś innego. Booking pokazuje najbliższy wolny nocleg ok 150 km dalej, a tymczasem zaczyna się robić późno i ciągle pada. Jedziemy powoli i rozglądamy się za czymś, co mogłoby posłużyć za kwaterę. Mijamy jakąś opuszczoną budowę i przychodzi mi nawet do głowy, żeby wbić na jej teren i rozłożyć namioty w żelbetowym szkielecie budynku, ale biorąc pod uwagę niezbyt wysoką temperaturę i nasze przemoczenie, nie jest to opcja napawająca przesadnym entuzjazmem. Podjeżdżamy pod kolejny bar, przy którym jest napis, że oferuje miejsca noclegowe i wokół stoi nawet kilka samochodów, ale ponownie nie jest to miejsce wzbudzające zaufanie. Decydujemy się jechać dalej.

Jadąc przez jakąś niewielką miejscowość i rozglądając się uważnie wokoło, nagle w oko wpada mi ciekawy zabytkowy budynek w trakcie renowacji, przed którym krząta się jakiś człowiek w roboczym ubraniu. Niewiele myśląc zatrzymuję się na podjeździe, podchodzę do gościa i pytam wprost czy nie znajdzie się u niego miejsce noclegowe dla dwóch zmokniętych i zmarzniętych motocyklistów. Budynek okazuje się być starą kuźnią, którą jej właściciel przerabia właśnie na zajazd i wprawdzie oficjalnie nie rozpoczął jeszcze działalności, ale ma już na tyle ogarnięte, że nocleg może nam zaoferować. Zasada perfekcyjnej improwizacji po raz kolejny sprawdza się znakomicie i chwilę później do naszej wyłącznej dyspozycji mamy kwaterę jak z filmu – na dole bar z kuchnią, na górze przestronny pokój z łóżkami, czystą pościelą i grzejnikiem. Mega klimatyczny nocleg i idealne podsumowanie naszej perfekcyjnie zaimprowizowanej eskapady.

O, tak to wygląda:

125

 

126

127

Kolejny dzień to już jedynie szybki przelot do Warszawy i znowu trzeba będzie wracać do normalności. Szkoda, że przyjemności mają to do siebie, że szybko się kończą. Muszę przyznać, że był to jeden z fajniejszych wyjazdów, na których byłem. Wcześniej miałem okazję przejechać dużą część Szwecji, Norwegii i Finlandii kamperem i za każdym razem wracałem zachwycony i pełen wrażeń. Teraz wypróbowałem ten kierunek na motocyklu i z czystym sumieniem mogę polecić Skandynawię każdemu miłośnikowi motocyklowej, i nie tylko motocyklowej turystyki.

Gadżet – wielkie dzięki za wspaniały wyjazd i do następnego razu! :-)

W głowie kiełkuje mi już pomysł na następną wyprawę, i tym razem będzie to już większa i dłuższa sprawa. Szczegóły pojawią się na stronie www.cruiserowcy.com w swoim czasie…

Zostaw komentarz