Turcja i Gruzja 2012

Część pierwsza

Pierwotne plany zakładały wyjazd w 5 maszyn, ale jak to w życiu bywa – im bliżej wyjazdu tym bardziej topniała ekipa i na koniec zostaliśmy we dwóch braci rodzonych. Nie zrażeni tym faktem ruszamy. Punkt startowy ustaliliśmy sobie w McDonaldzie obok Piotrkowa Trybunalskiego – ja dojeżdżam z Warszawy a Jacek z Żyrardowa i spotykamy się na miejscu ok 7.30 rano. Obydwaj mocno zmarznięci ale co tam – jedziemy na południe więc może być tylko lepiej. Plan tego dnia jest ambitny – chcemy dotrzeć do granicy węgiersko-serbskiej w miejscowości Szeged. Samej trasy nie ma co opisywać – przez Polskę każdy wie jak jest, potem jest już tylko lepiej i na wieczór meldujemy się na ostatniej stacji benzynowej przed granicą serbską. W d… mamy tego dnia dobrze ponad 1000km czyli sprawność iron ass dla mnie zdobyta a dla Jacka potwierdzona. Ciekawostką dnia może być namacalne potwierdzenie faktu, że języków można się uczyć a i tak rosyjski wygrywa. Dialog na stacji benzynowej przy granicy węgiersko-serbskiej wygląda mniej więcej tak:

- Do you speak English?

- eeeeee

- Sprechen Sie Deutch?

- eeeee, tolko srbski i niemnoszko madziar

- nu eto charaszo, srbski my niemnoszko ponimajem. Wy znajecie kuda my możem najti kwartiru?

- aaaa, kwartira! wot tam – tritcat metrow nachoditsa charoszyj kemping

I tak oto dobywając z mroków niepamięci zasoby języka Puszkina wbijane nam do głów w czasach szkoły podstawowej znajdujemy całkiem przyzwoity kemping kilkaset metrów od przejścia granicznego na południu Węgier! I niech ktoś mi jeszcze powie, że angielski jest podstawowym językiem międzynarodowym! Na kempingu jesteśmy jedynymi gośćmi ale specjalnie dla nas otwierają sklepik, gdzie nabywamy lokalne piwko (zimne!) oraz specjały w postaci ostrej węgierskiej kiełbaski i ostrych węgierskich papryczek oraz chleba. Efekt tej diety odczuwamy obydwaj w podobny sposób z samego rana dnia następnego :-) Na ‘ostrym wspomaganiu’ łatwo się wstaje, także z samego rana dnia następnego jesteśmy już na granicy. Przeprawa odbywa się sprawnie i wjeżdżamy do Serbii. Podstawowa różnica w stosunku do przejechanych wczoraj Słowacji i Węgier jest taka, że tutaj co chwila mijamy grupy motocyklistów. Wygląda na to, że albo motocykle są tu bardzo popularne albo jest to kraj wyjątkowo motocyklistom przyjazny. Stoi to w niejakiej sprzeczności z doświadczeniami naszych znajomych sprzed kilku lat, którym skradziono tutaj trzy spośród pięciu motocykli biorących udział w wyprawie, tym niemniej zgadzamy się, że warto by było kiedyś tu przyjechać i spenetrować co nieco tą krainę. W samym Belgradzie – jak w domu: dziury, wyprzedzanie na 3-go i brak oznaczeń :-) także przejeżdżamy stolicę szybko i sprawnie i wkrótce potem dojeżdżamy do granicy serbsko-bułgarskiej. Dojazd wart jest wspomnienia z racji przepięknego kanionu, którym prowadzi droga. Krajobrazy naprawdę przepiękne, droga dobra i kręta – wszystko to czego motocyklista potrzebuje do szczęścia. Bułgarię przelatujemy stosunkowo szybko. ’ Znowu prawie jak w domu na obwodnicy Sofii, która bardziej przypomina tor do testowania czołgów niż drogę międzynarodową a przy okazji ‘obsadzona’ jest przez niezliczone posterunki miejscowych tirówek oraz policję krzakową. Wrażenia ‘estetyczne’ – bezcenne. Pod wieczór dojeżdżamy do granicy tureckiej. Kontrast pomiędzy ‘przaśną’ i nieco ciasną stroną bułgarską i nowoczesnym wielkim terminalem odprawowym strony tureckiej jest porażający, a jest to jedynie przedsmak potęgi gospodarczej tego państwa, którą wkrótce będzie dane nam podziwiać. Jest też oczywiście inny charakterystyczny obrazek – zaraz za granicą po stronie tureckiej stoi meczet jako przeciwwaga dla kościoła (względnie cerkwi) stojącego po stronie chrześcijańskiej. Identycznie będzie potem na granicy turecko-gruzińskiej. Tymczasem przed wjazdem do Turcji musimy załatwić sprawę wizy – urzędnik w bramce informuje nas, że wizy sprzedawane są w budce nr 53 (???). Budek jest ze 100 w trzech albo czterech rzędach i zajmuje nam chwilę zanim namierzamy tę właściwą. W środku siedzi znudzony koleś sprzedający znaczki, znaczy się wizy, po 20 dolców za sztukę – fantastyczny biznes! Granicę przekraczamy już zupełnie po ciemku i kilometr dalej decydujemy się na zjazd do obiecująco wyglądającej knajpy – czas najwyższy na pierwszego tureckiego kebaba. Chwilę później siedzimy przy stole popijając pyszną turecką herbatkę i zajadając doskonale przyrządzone mięsko i zagryzając świeżymi warzywami i zapijając ayranem. Życie jest piękne :-) Tym bardziej, że dzięki znajomości niemieckiego Jacek wkrótce załatwia nam luksusową kwaterę – tej nocy śpimy na podłodze w domku modlitwy czyli czymś w rodzaju prywatnej kaplicy właściciela knajpy. Do dyspozycji mamy również kibelek typu narciarz i prysznic. Pełen wypas jednym słowem :-)

Następnego dnia rano zostajemy uraczeni znakomitym śniadankiem i w dobrych nastrojach pakujemy motocykle i idziemy rozliczyć się z naszymi gospodarzami. I tu niemiła niespodzianka – szefa nie ma a kelner pokazuje nam rachunek na 100 dolarów (!). 100 bugsów?!? Cholera, drogo a w dodatku targowanie nic nie daje. W rozmaitych czytanych przez nas wcześniej relacjach nasi poprzednicy zapewniali, że w Turcji targowanie się należy do dobrego tonu a tymczasem nasz kelner idzie w zaparte i broniąc się powtarzanym jak mantra słowem ‘patron’ nie chce opuścić ani centa. Trudno, dajemy stówkę i zawijamy się. Gdy już prawie siedzimy na motocyklach podbiega do nas kelner trzymając w wyciągniętej ręce dwa banknoty po 20 USD i tłumacząc coś po swojemu ‘patron to, patron tamto’, i pokazując  charakterystyczny gest telefonu przy uchu. Jak się okazuje zadzwonił do szefa i ten kazał mu dać nam ‘rabat’. Nooo, teraz to zupełnie co innego! 60 dolków za wypasioną kolację z piwem dla dwóch osób, niezliczoną ilość herbaty, nocleg (prysznic z gorącą wodą!), śniadanie i bezpieczny parking dla motocykli wydaje sie być ceną na zupełnie akceptowalnym poziomie.

Poprzedniego wieczora ‘patron’ wyjaśnił Jackowi jak jechać na Stambuł, żeby ominąć płatną autostradę i zamiast tego jechać również bardzo dobrą i w dodatku darmową drogą z pięknymi widokami.  Co do piękności tych widoków to jest różnie ale w oczy rzucają się od razu obrazki jakoś tak średnio przystające do często u nas prezentowanych opinii o biednej i zacofanej Turcji – droga jest bardzo dobra, szeroka, pusta i za znakomitej jakości asfaltem a wzdłuż całej praktycznie trasy pełną parą działają rozmaite zakłady przemysłowe. Taki zresztą widok ma nam towarzyszyć przez pierwsze jakieś 500-600km Turcji (licząc łącznie ze Stambułem). Jest to po prostu jeden wielki potężny okręg przemysłowy i na podstawie naszych obserwacji działający pełną parą. Kryzys?! Jaki kryzys???

Tymczasem dojeżdżamy do Stambułu i czeka nas pierwsze tankowanie w Turcji. Płacić oczywiście zamierzamy kartą co w Turcji nie stanowi z reguły żadnego problemu a wręcz przeciwnie – na blacie stoi lekko licząc ze 20 różnych terminali i sprzedawca tylko pokazuje, na której klawiaturze trzeba wbić PIN. Kupujemy dodatkowo karty autostradowe i jedziemy dalej. Tu słówko wyjaśnienia jakby ktoś chciał podążyć naszym śladem – karty autostradowe są to karty magnetyczne w systemie prepaid, które można kupić np na stacjach Shell ale również przed bramkami na autostradach. Podjeżdżając do bramki przykładamy kartę do czytnika i możemy jechać dalej. Gdy zapas na karcie się wyczerpie bez problemu można ją doładować przy każdej bramce.

Sam Stambuł traktujemy tranzytowo i staramy się jak najszybciej przejechać na drugi jego koniec. Jak najszybciej, tiaaaaa, łatwo powiedzieć… Autostrada ma chyba ze 6 pasów w każdym kierunku i wszystkie są kompletnie zakorkowane. Pojazdy poruszają się w żółwim tempie, z nieba leje się żar, silniki podgrzewają nas od spodu a w dodatku tureckie ciężarówki wyrzucają w naszym kierunku chmury czarnego dymu (kwestie ekologii w ogóle traktowane są w Turcji dość swobodnie zarówno jeśli chodzi o czystość spalin jak i płotki wzdłuż autostrad, przejścia dla żabek i tym podobne wynalazki tak powszechnie w UE – przyroda w Turcji musi sobie radzić i już). Jednym słowem – koszmar. Zastanawiamy się po co komu w tym mieście samochód?! Przecież pokonanie każdego km w drodze gdziekolwiek musi zajmować więcej niż przejście tego samego dystansu idąc dwa kroki do przodu i jeden w tył!

Po jakimś czasie ‘odkrywamy’ pas awaryjny, którym wreszcie całkiem sprawnie zaczynamy posuwać się do przodu tym bardziej, że przez jakiś czas drogę toruje nam nieoznakowany radiowóz migający na niebiesko i wyjący syreną na kierowców, którzy próbują zatarasować drogę. Policjanci sprawnie takich maruderów przeganiają a nam machają ręką, żebyśmy jechali za nimi. Przed dojazdem do mostu nad Bosforem panowie machają nam na pożegnanie i zjeżdżają w bok. Coraz bardziej nam się ten kraj podoba :-) Szybko również przekonujemy się, że mity o strasznie agresywnych miejscowych kierowcach uznających tylko siłę i masę swoich pojazdów są jak zwykle cokolwiek przesadzone – motocyklem można bez większego problemu pogonić ciężarówkę ładującą się na twój pas tuż przed tobą pod warunkiem, że nie ustępujesz pola i konsekwentnie dusisz klakson ;-) Oczywiście nie twierdzę, że do końca szedłbym na zwarcie ale kilka razy takie działanie odniosło pożądany skutek. Warto zaznaczyć, że w obu motocyklach przed wyjazdem trochę stuningowaliśmy  siłę dźwięku klaksonów.

Most nad Bosforem to prawdziwe dzieło sztuki. Jest naprawdę potężny i widoki są takie, że uważając na własną szczękę z wrażenia opadniętą na sam asfalt trudno skupić się na jeździe. Dla samej tej przeprawy warto moim zdaniem raz w życiu wepchać się do Stambułu w środku dnia ale kolejne razy, kiedy zechcemy przedrzeć się przez to imponujące miasto zdecydowanie polecam w nocy. Na obrzeżach miasta kolejne tankowanie – biorąc pod uwagę zasięg VTXa nawet zmniejszony nieco przez miejskie spalanie oznacza to, że przejazd przez Stambuł traktowany jako cała aglomeracja z zachodu na wschód to – bagatela – prawie 200km! Wielkość tego miasta naprawdę robi wrażenie ale jesteśmy bardzo zadowoleni, że wreszcie jest za nami. Nabieramy wiatru w żagle i lecimy dalej na wschód. Jakieś dwa tankowania później decydujemy się na nieco dłuższy postój z obiadkiem w klimatycznej knajpie. Po sutym posiłku wracamy do motocykli i zonk… prawa laga VTXa zaczyna płakać olejowymi łzami. Szlag by to trafił! Motocykl swoje lata ma więc teoretycznie ma prawo, tylko dlaczego k.. mać w środku Turcji i na początku tak wspaniale zapowiadającej się wyprawy?! Myślimy co z tym fantem zrobić i jedynym wyjściem zdaje się telefon do przyjaciela.

- Siema Damiano, słuchaj jest problem – uszczelniacze w VTXie poleciały i jak znam życie to w całej Turcji czegoś takiego nie znajdziemy, także trzeba cobyś biegusiem nowe kupił i kurierem nam je przysłał tylko jeszcze nie wiemy czy do Turcji czy do Gruzji. Aaaa, i przy okazji wyczaj w necie jakiś warsztat na naszej trasie, który nam to zmieni

Damiana nie jest łatwo zdziwić ale sapnięcie po drugiej stronie słuchawki i łoskot szczęki opadającej na podłogę mówią same za siebie. Niemniej jednak nasz nieoceniony pluton wsparcia w Polsce przystępuje do działania i na kolejnym postoju dostajemy smsa, że uszczelniacze namierzone w Larssonie już się kupują a warsztaty są ze trzy (!) … ale w Ankarze i DHL może dostarczyć tam przesyłkę w ciągu dwóch dni roboczych. Dobry humor gdzieś się ulotnił, zaczynamy się trochę miotać bo nie bardzo wiem co robić – czy jechać dalej czy zawracać. Cholera, szkoda tej Gruzji ale z drugiej strony strach – a jak się rozkraczy do końca gdzieś w górach to jak wrócę do Polski? Wysyłamy Damianowi smsa, żeby szukał możliwości wysłania uszczelniaczy do Tbilisi ale w końcu decyduję, że nie będę ryzykował i zawracamy w kierunku Ankary. A nuż uda się sprawę ogarnąć na poczekaniu i wtedy pojedziemy dalej a nawet jeśli nie to poczekamy na przesyłkę z Polski i w międzyczasie pokręcimy się po Turcji. Widać tym razem Gruzja nie jest nam pisana…

Zjeżdżamy z głównej dwupasmówki na drogę podrzędną – dla odmiany również dwupasmówki i ciągniemy w kierunku Ankary. Do pokonania jakieś 200 – 250km czyli nie jest najgorzej. Tymczasem robi się późno i trzeba zacząć rozglądać się za jakimś noclegiem. Po drodze w miejscowości ‘in the middle of nowhere’ dostrzegamy olbrzymi szyld z napisem Camping i znaczkami, że miejsce owo wyposażono w prysznice, wifi, basen, korty i muezin wie co jeszcze. Dobra nasza! Zjeżdżamy w wąską dróżkę prowadzącą jakoby do tego rajskiego miejsca i wkrótce naszym oczom ukazuje się płot a za płotem coś, co wygląda jak ośrodek wypoczynkowy. Przy płocie siedzi jakiś gościu przy stoliku i wyciska miód z plastrów wosku, obok dymi samowar.

- Camping? – pytamy

- ?????

- We are looking for camping. Wir suchen ein Camping

- ????? no camping, come, sit down, czaj?

Nie, nie chcemy żadnego czaja tylko szukamy campingu. Rzekomy ośrodek wypoczynkowy okazuje się być zamknięty na głucho ale na płocie obok wisi niepozorna strzałeczka z napisem PIKNIK 100m. Jedziemy we wskazanym kierunku i oczom naszym ukazuje się pokaźnych rozmiarów brama, za bramą budka z opartym o nią cennikiem biwakowania a obok siedzi na krzesełku dziadek, którego mina na nasz widok mówi jasno, że prędzej spodziewałby się tutaj lądowania kosmitów z transportem latających dywanów i dżinów nabitych w butelki niż jakichkolwiek turystów. Brama, budka, dziadek i dwa psy to całość wyposażenia owego ‘pikniku’ jaka rzuca się w oczy. Potem odkrywamy jeszcze dwie ławeczki i kranik z bieżącą wodą ale to już naprawdę wszystko. Wygląda na to, że czeka nas nocleg na głodniaka bo poza zupkami typu gorący kubek żadnego prowiantu ze sobą nie mamy.

- Can we sleep here?

- No problem

- Do you have beer?

- No problem

- trutututu majtki z drutu?

- No problem

Znajomość obcych języków prezentowana przez naszego gospodarza jest imponująca, niemniej jednak i tak jesteśmy bardzo zadowoleni ze znalezionego miejsca i szybciutko rozbijamy namioty. Niedługą chwilę potem nasze szczęki narażone są na kolejny tego dnia opad na ziemię – na teren zajeżdża samochód, wysiada z niego śniady gość i taszczy ze sobą dwie reklamówki pełne butelek zimnego piwa Efes. Nie mija 3 minuty i na placyku melduje sie kolejne auto, wysiada dwóch gości z siatkami pełnymi świeżego chleba.

- Salad? – pyta nasz gospodarz

- Yes, super – potwierdzamy

Chwilę potem na stole ląduje micha świeżutko przygotowanej sałatki ze szczypiorku, papryki, pomidorów, ogórków a wszystko zakrapiane vinegretem i oliwą. Dziadek na migi i pojedynczymi zrozumiałymi słowami wyjaśnia nam, że to z ogródka, który ma tuż obok budki. Nie dając nam czasu na ochłonięcie na pikniku melduje się kolejne auto i na stole ląduje gorący kurczak z rożna. Wow! Prawdziwa uczta! Chcąc pokazać, że my również z cywilizacji jakowejś się wywodzimy wyciągamy z sakwy butelkę polskiej wódki, rozstawiamy wiezione ze sobą na takie okoliczności metalowe kieliszki i zasiadamy z naszymi gospodarzami do stołu. Jeden wymawia się sercem, drugi Allahem ale reszta nie ma z tym żadnego problemu i wkrótce flaszka zostaje osuszona przy akompaniamencie toastów brzmiących z grubsza jak ‘ciandziana!’, zapita piwem (skutki poranne jakie będą każdy wie) i porządnie zagryziona przywiezionym prowiantem. Pomimo oczywistej bariery językowej dowiadujemy się, że Mahmud to 3 lata w armii służył, Zeke wie, że Polska i Ukraina razem EURO organizują a generalnie to Turcja i Iran to mniej więcej tak samo się lubią jak kibice polscy i rosyjscy :-)

Po kolacji nasi nowi znajomi po kolei się żegnają i nie przejmując się specjalnie wypitym przed chwilą alkoholem siadają do samochodów i odjeżdżają. Zostajemy sami jeśli nie liczyć psa gospodarza.

Bladym świtem budzi nas burza z piorunami i ból głowy z rodzaju ‘staryś a głupiś, że wódkę piwem popijasz’. Całe szczęście, że apteczka w środki przeciwbólowe zaopatrzona i po pewnym czasie dajemy nawet radę zwinąć obozowisko i jako tako się zapakować do drogi. Gospodarza nadal nie ma, także zostawiamy kilka lokalnych banknotów w drzwiach budki i lecimy na Ankarę – do pokonania mamy ok. 150 km górzystego regionu także w niecałe 2 godziny jesteśmy już na obwodnicy Ankary. 150km przez góry i 2 godziny? Ano tak. Jak niemal w całej odwiedzonej przez nas części Turcji tutaj również do dyspozycji mamy drogę klasy naszej ‘gierkówki’. Sama obwodnica Ankary to potężny ring 4 pasmowej autostrady oplatający stolicę na tyle szeroko, że kolejne 20 lat intensywnego rozwoju nie spowoduje, że obwodnica znajdzie się nagle w środku miasta. Ciekawe jak tutejsi planiści skomentowaliby genialny pomysł naszych włodarzy zgodnie z którym najbardziej optymalna trasa dla obwodnicy stolicy biegnie… tunelem pod jedną z największych dzielnic miasta.

Ankara to jeden wielki plac budowy: mieszkaniówka, biura, centra handlowe, obiekty użyteczności publicznej, itd. W połączeniu z wielokilometrowymi odcinkami budowy wielopasmowych dróg pomiędzy jedną zapadła dziurą a drugą, wspomnianymi już wcześniej terenami przemysłowymi w okolicach Stambułu daje to obraz naprawdę potężnej i dynamicznej gospodarki, która gdyby znalazła się nagle w obszarze UE to z całą pewnością poważnie zachwiałaby układem sił.

Tymczasem bez większego problemu docieramy do dzielnicy, w której wg informacji od Damiana powinien znajdować się serwis. Faktycznie, koniec języka za przewodnika i wkrótce odnajdujemy duży salon Hondy. Niemal natychmiast motocykl zostaje wprowadzony na stanowisko warsztatowe, a my dostajemy ‘opiekuna’ w osobie Vefy, który pierwsze co robi to zaprasza nas na obiad do stołówki dla pracowników (bardzo dobre jedzenie i dużo :-)). Potem herbatka, kawka, ciasteczka i co tam jeszcze chcemy i tak przez cały dzień, podczas gdy mechanicy kombinują jak nam pomóc. Diagnoza stanu moto jest oczywista – uszczelniacze do wymiany ale problem polega na tym, że w całej Turcji mój VTX jest to prawdopodobnie jedyny lub jeden z najwyżej kilku takich motocykli i uszczelniacze do niego są mniej więcej tak samo dostępne jak owoce mango na Biegunie Północnym. Na zamówienie najwcześniej za jakieś 10 dni. Taki scenariusz z oczywistych względów nas nie urządza ale mechanicy ASO Honda również się nie poddają – podczas gdy my trzymamy pod parą Damiana i Biedronę gotowych w każdej chwili wysłać z Polski przesyłkę DHLem oni z wymontowanymi uszczelniaczami w kieszeni robią rundę po sklepach, bazarach i placach budów w poszukiwaniu sprzętu hydraulicznego o parametrach zbliżonych do lag VTXa. Założenie jest proste – jeśli jest sprzęt to muszą być i części zamienne. I faktycznie, w momencie gdy Biedrona w Polsce trzyma już kuriera za rękaw, żeby nie uciekł dostajemy informację, że mechanicy znaleźli pasujące uszczelki i zabierają się za wymianę. Wszyscy w warsztacie łącznie z szefem serwisu dwoją się i troją, żeby zmontować lagi do kupy ale niestety dzień się kończy i moto musi pozostać na podciągu do rana. Co robi ‘nasz’ Vefa? Ano rzecz jasna znajduje nam hotel, dokonuje rezerwacji i odwozi nas na miejsce firmową furgonetką zapowiadając, że rano po nas przyjedzie. Ciekaw jestem czy w tzw ‘cywilizowanej’ UE znalazłbym chociaż jeden autoryzowany serwis jakiejkolwiek marki, który zaoferowałby podobną jakość obsługi? Czy jakiemukolwiek ‘autoryzowanemu’ mechanikowi chciałoby się poszukiwać zamienników części tylko po to, żeby klient nie musiał czekać iluś tam dni na sprowadzenie oryginałów? Oczywiście nic nie ma za darmo i rachunek za usługę muszę pokryć ale śmiem twierdzić, że podobnie skasowano by mnie w ASO w Warszawie a obiad zapewne musiałbym sobie zorganizować we własnym zakresie.

Na drugi dzień do południa VTX jest ogarnięty i możemy ruszać w dalszą drogę. Tak więc – Gruzja reaktywacja!

Czytaj część drugą.