Udział biorą (w kolejności zupełnie przypadkowej):
- Damianczyk i Biedrona na BMW R1200 GS
- Qba vel Szaszłyk na Valkyrii
- Szczepan na BMW R1200 GS ADV
- Gadżet na BMW 1200 RT
- Grzegorz na BMW R 800 GS
- Rafii na Suzuki DL 650
- Bezan na BMW K1200R
- Marcin zwany Czaszka jako lider grupy samochodowej w Peugeot 508
- Renata
- Ola
Gdzie tu jechać? Co tu robić? – takie nam po głowach myśli chodzą – tu już byli, tam już byli, zachód nudny, wschód w chaosie, północ zimna i daleko. Nie ma wyjścia, trzeba na południe wzrok skierować. Tylko co tam ciekawego słychać? W mediach ciągle o uchodźcach albo o zamachach trąbią, tu granice zamykają, tam stawiają płoty i zasieki, a jak spokój gdzieś i ciepło, to od razu ceny wściekłe. Nagle Szczepan rzuca hasło, że w Albanii nas nie było – blisko, tanio, ciepłe źródła mają i podobno turystów serdecznie Rakiją witają. Pomysł bardzo się podoba i przygotowania wnet ruszają.
No dobra – wierszoklecenia byłoby na tyle bo raczej słabo mi to wychodzi, także dalej pojedziemy jednak prozą… i motocyklami ;-)
Trochę obaw oczywiście się pojawia – o stan dróg, o bezpieczeństwo, o zamykane granice itp. Dodatkowo z różnych stron słyszymy, że:
Albania?!? Czyście poszaleli? Przecież tam mafia, każdy chodzi z kałachem pod pachą i strzela gdzie popadnie, porwą Was, zastrzelą, spalą, głowy poucinają, a na koniec ze skóry obedrą i na pal nabiją niechybnie. Toż tam dzicz potworna i w dodatku islam! No i jak to zwykle bywa opinie takie wygłaszają ludzie, którzy ostatnio w Albanii byli… no właśnie – nigdy. Całość swojej wiedzy czerpią zazwyczaj ze stereotypów i wiadomości pojawiających się w takich czy innych szmatławcach.
Tymczasem relacje ludzi, którzy w Albanii jednak byli, czytane w sieci wyglądają zachęcająco i plan zaczyna nabierać coraz bardziej realnych kształtów. Zbierają się chętni i wzorem wyprawy do Gruzji następuje podział na grupę motocyklową i samochodową, przy czym założenie jest takie, żeby na miejscu wynająć auto 4×4, bo nie wiadomo jak to będzie z lokalnymi drogami i tam gdzie wjadą motocykle, to samochód osobowy niekoniecznie. Jak czas pokaże, nasze obawy okazują się być nieco na wyrost. Termin ustalony, trasa z grubsza również, więc ruszamy. Grupa motocyklowa ma się spotkać w piątek wieczorem w Ostravie w wypróbowanym już wcześniej hotelu Max Simek a samochodziarze wyruszają w sobotę z rana, aby wieczorem złapać się w Karlovacu (tam również mamy zarezerwowany hotel), kolejny postój planujemy w Budvie, a potem to już albański spontan czyli noclegi tu i ówdzie, jak wyjdzie.
Zgodnie z nakazem tradycji ostatni do Max Simka zajeżdża Bezan – nie dość, że w środku nocy to jeszcze z ciemną szybką w kasku, bo zapomniał sobie na jasną zmienić – no cóż, można i tak, twardym trza być a nie miętkim – po omacku ale jakoś trafia i grupa moto jest w komplecie.
Następnego dnia z rana startujemy na Karlovac. Samej drogi nie ma co opisywać – zwykły tranzyt. Może poza jednym zabawnym incydentem na granicy Chorwackiej. Nasza grupa jest dość liczna i pod budkę celnika naraz podjechać się nie da. Skutkuje to tym, że poza prowadzącym i ewentualnie drugim w kolejce reszta nie ma szans usłyszeć co celnik mówi ani jakich dokumentów wymaga. Widać jedynie, że Szczepan coś jednak przez okienko podaje zanim przejedzie na drugą stronę, więc reszta też szykuje dokumenty: paszporty, dowody rejestracyjne, zielone karty. Podjeżdżam pod okienko ale nadal nie słychać co urzędnik tam mamrocze pod nosem (a może ja już po tylu latach jazdy armaturą głuchy trochę jestem? ;-)), więc podaję mu dokumenty. Ten macha ręką i wyraźnie zniecierpliwiony wychodzi z budki i znacznie głośniej i pomagając sobie gestykulacją wyraża swoją opinię, którą (nie znając nie w ząb niewątpliwie pięknego i kwiecistego języka chorwackiego) zinterpretowałbym mniej więcej tak:
- A przestańcie wy mi wreszcie pierd…zieć tymi motorami i ruch na granicy blokować, na ch… mi te wasze dokumenty?! Prosił Was ktoś o nie?!? Zjeżdżać mi stąd, ale już! Spokojnie człowiekowi pracować nie dają, cholera jasna!
Tak oto w atmosferze wzajemnego szacunku i przyjaźni między narodami wjeżdżamy do Chorwacji i niedługo potem meldujemy się w hotelu, a grupa samochodowa dobija dosłownie chwilę później – jesteśmy w komplecie i można oficjalnie zaczynać wyprawę. Jak powszechnie wiadomo najlepszym sposobem rozpoczęcia wyprawy w miejscu takim jak Chorwacja (i nie tylko zresztą tam :)), jest suta kolacja z odpowiednią ilością wina, tudzież innych trunków i tak właśnie zaczynamy i to wszystkim polecamy :)
Następnego dnia przelot drogami krętymi z Chorwacji do Czarnogóry. Tego dnia jedzie się fantastycznie – drogi jak dla mnie perfekcyjne. Cały dystans, jaki robimy tego dnia to gdzieś w granicach 650-700km, z czego pewnie tak ze 600km to winkiel za winklem na doskonale przyczepnych asfaltach i z pięknymi widokami. W moim osobistym odczuciu jest to jeden z najfajniejszych regionów motocyklowych, w których byłem. Po drodze mijamy się z całą masą motocyklistów z najróżniejszych krajów, więc chyba nie ja jeden mam takie wrażenie. Na wlocie do Splitu jedziemy przemieszani z dość chaotycznie jadącą grupą motongów ze Słowenii – same nowe BMW GS-y i KT 1600 GL. Jadąc w miarę regularnym szykiem, co w żadnym przypadku nie znaczy ślamazarnie, musimy się chyba trochę wyróżniać, bowiem w pewnym momencie między nami pojawia się zawodnik na starym, z pewnością bardziej niż pełnoletnim BMW RT. Na skrzyżowaniu zbliża się do Szczepana i zaczyna coś tłumaczyć. Chwilę potem jedziemy za nim do centrum miasta i już wiadomo, że czeka nas jakaś atrakcja. Tą atrakcją okazuje się być knajpa z dobrym i niedrogim lokalnym jedzeniem w samym środku starówki, a nasz przewodnik przedstawia się jako prezydent klubu starych motocykli z siedzibą w Splicie. Obiad zajmuje nam trochę więcej czasu niż zakładaliśmy i potem trzeba dobrze winklować, żeby nadrobić, a i tak do Budvy zajeżdżamy już po zmroku, sporo czasu po grupie samochodowej. Niemniej jednak warto było, a kolacja w ekskluzywnej knajpie na plaży po zachodzie słońca też ma swoje uroki.
Tego dnia doszła do mnie wiadomość, że nasze dzieciaki odebrane przez Olę w piątek wieczorem z zielonej szkoły właśnie przechodzą w domu wirusówkę i jest całkiem prawdopodobne, że Ola po kontakcie z nimi zabrała ze sobą ten wątpliwy prezent. No cóż, zamiast czekać i sprawdzać czy tak czy nie, postanawiamy profilaktycznie zażyć jedynie skuteczne lekarstwo i uroki wieczoru na plaży po zachodzie słońca poprawia nam flaszeczka żubróweczki. Do końca wyprawy nikt na nic nie choruje, co tylko potwierdza prawidłowość zastosowanej terapii ;-)
Kolejnego dnia z rana wita nas piękna pogoda i temperatura ponad 30 stopni pana Celsjusza.
Pełni zapału wbijamy się w motociuchy i dzida. No… prawie dzida. To znaczy dzida przez jakieś 50m a potem stajemy w gigantycznym korku.
Stoi wokół wszystko, smrodzi, trąb,i a nam pot zaczyna gęsty spływać w miejsca gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Wytrzymujemy jakieś 10 minut, a potem zapada decyzja o wytyczeniu sobie pasa dla motocyklistów pomiędzy stojącymi puszkami. Nie jest to proste w grupie 7 załadowanych motocykli, ale jakoś dajemy radę, trochę ulicą, trochę chodnikiem i za jakiś czas udaje nam się dobić do przyczyny korka – otóż na jedynej wylotówce z Budvy, wzdłuż wybrzeża prowadzone są właśnie roboty drogowe. Polega to na tym, że na całej szerokości drogi, a nawet jeszcze szerzej nie ma asfaltu tylko tłuczeń, pryzmy kamienia, głębokie wykopy i w sposób przypominający zachowanie swobodnych atomów poruszające się maszyny budowlane. Pomiędzy tym wszystkim w kurzu i upale usiłują przedostać się normalne auta, motocykle, rowery, piesi… jednym słowem atrakcja turystyczna pełną gębą :)
Przebicie się przez cały korek zwieńczony tym poligonem zajmuje nam jakieś trzy kwadranse i wreszcie z ulgą nabieramy jako takiej prędkości umożliwiającej załączenie się klimatyzacji motocyklowej ;-). Piękna droga widokowa wzdłuż wybrzeża szybko doprowadza nas do granicy albańskiej, na której zastajemy kolejkę na kilkanaście samochodów, ale na szczęście widzący nas celnik macha ręką, żebyśmy podjechali specjalnym chodnikiem dla pieszych i jednośladów prosto pod okienka. Odprawa idzie całkiem sprawnie i wkrótce potem jesteśmy już po stronie albańskiej. Ci, którzy przejechali jako pierwsi w oczekiwaniu na resztę grupy muszą przez chwilę odpierać ataki miejscowych pand (pan da, pan da, pan da… ) ale dość szybko podchodzi celnik i stanowczo rozpędza żebracze towarzystwo. Pierwszy znak, że temu państwu zależy na jak najlepszym wizerunku w oczach przyjezdnych. Ruszamy dalej i około południa dobijamy do Szkodry i niedługo potem spotykamy się z grupą samochodową – wypłacamy miejscową kasę z bankomatu, ustalamy plan dalszej jazdy i w drogę. Wypożyczalni samochodów raczej nie widać, a drogi nie wyglądają najgorzej, także grupa samochodowa póki co decyduje się pozostać przy Peugeocie.
Pierwszy przystanek to oczywiście knajpa i znakomite mięcho z grilla w ilościach niemożliwych do przejedzenia – część pakujemy na później i jedziemy w kierunku na miejscowość Kruja, żeby zwiedzić tamtejszy zamek.
Droga dobra, więc kilometry lecą szybko, aż tu nagle prowadzący Szczepan skręca w wąską szutrową dróżkę pomiędzy domami. Coś niemożliwe, żeby to była jedyna droga, ale wujek Garmin z BMW twierdzi, że tak właśnie jest. Khmmm, my to może jeszcze jakoś przejedziemy, ale limuzyna Czaszki??? Może jednak trzeba było tego 4×4 poszukać?
Jedziemy jakiś czas szuterkiem, mijani ludzie dziwnie się na nas patrzą, niektórzy machają i pokazują, że dalej nie ma co jechać ale co, my nie przejedziemy??? Myyyy, którzyśmy kiedyś do Shatili dojechali nie przejedziemy?!? Droga w końcu podobna, szuter wzdłuż strumienia i dalej prosto w góry, bułka z masłem:
W pewnym momencie Biedrona zarządza postój, jak się okazuje w celu wzmocnienia psychiki plecaczka nadwątlonej zeszłoroczną glebą na szutrach Rumunii. Waleriana z procentami pita prosto z gwinta czyni cuda. Do celu jeszcze tylko 7km, więc jakoś damy radę, ciekawe jak samochodziarze przejadą … he he he…
Ścieżka robi się coraz węższa, trochę większych kamulców leży, ale Szczepan i Grześ na GS-ach dzielnie prą dalej. Widzę, że na zakręcie trochę niepewnie zatrzymują się Rafii i Damian, ale Gadżet na RT-ku jedzie dalej więc ja Valczykiem również – gaz i do góry. Wychodzę zza winkielka, jest ostro, ścieżkę ledwo widać, moto się ślizga na błocie i podskakuje na kamieniach, ale wiem, że jak stanę to już nie ruszę, Gadżet już stoi w poprzek stoku i ruszyć się nie może, mijam go driftem na grubość lakieru i chwilę później ja też stoję w poprzek dwa metry powyżej i również bez możliwości ruchu w żadnym kierunku – przede mną przepaść, za mną ściana. Hmmm, tak wysoko to chyba jeszcze nikt nigdy Valcem po bezdrożach nie dojechał, tylko jak teraz wrócić na dół?
Z pomocą przychodzi Damian z wiedzą wyniesioną z kursu Akademii Enduro BMW – każe zapiąć jedynkę i używając sprzęgła i silnika jako hamulca, powoli zsuwać się tyłem. Sposób działa faktycznie bardzo skutecznie – pierwszy drogę w dół w ten sposób pokonuje Gadżet, a reszta chłopaków podtrzymuje go po obu stronach, a następnie sprowadzają mnie.
Pot po plecach spływa gęsty, bo jednak te 350kg Valca między nogami swoje robi. Biedrona rzucając gromami poszła drogą z powrotem na piechotę. Chyba jednak nie damy rady przejechać tędy i trzeba się wycofać…
Ciekawe jak grupa samochodowa?
Patrzę w telefon, a tam sms od szanownej małżonki z informacją, że są już w Kruje i siedzą w knajpce pod zamkiem sącząc zimne napoje. A więc jednak wujek Garmin musiał się pomylić i na pewno istnieje inna droga przejezdna dla Peugeota 508 !!! No to jadziem na ten zamek!
Niecałą godzinę później jadąc dobrymi drogami jesteśmy na miejscu i idziemy zwiedzać.
Łazimy wokół murów i nagle jak z pod ziemi pojawia się młody Albańczyk i łamanym angielskim pyta skąd jesteśmy, czy nam się podoba w Albanii, czy pierwszy raz tutaj i tym podobny standardowy zestaw pytań. Standardowo również proponuje, że pokaże nam coś ciekawego – kościół, a w zasadzie jego ruiny co mają 600 lat, ale ciągle są tam freski i mozaika. Prowadzi nas między murami i faktycznie na samym szczycie znajduje się niewysoki murek w kształcie typowym dla kościoła. Na ścianie na kawałku tynku o powierzchni może 1m2 ledwo widać wyblakłe freski, a co do mozaiki to wg słów naszego przewodnika jest zabezpieczona pod warstwą żwiru leżącego na posadzce, ale jest tam z pewnością i jest wspaniała, a tak w ogóle to powyżej jest piękne miejsce widokowe, gdzie może nam zrobić zdjęcie, a poza tym to za usługę przewodnika w zasadzie należy się jakaś zapłata. Na kilometr czuć, że nas naciąga, ale robi to w tak sympatyczny sposób, że dajemy się trochę naciągnąć i młody żegna nas wyraźnie z siebie zadowolony.
Robi się późno a my jeszcze nie wiemy gdzie będziemy nocować, ale cała grupa zdecydowanie jest za szukaniem miejsca nad morzem więc jedziemy szukać. Najpierw jednak trzeba znaleźć wyjazd na dwupasmówkę a łatwe to nie jest. Mijamy ją kilkukrotnie, ale wjazdu nigdzie nie ma, chyba że pod prąd. W końcu trafiamy na wąską szutrówkę i drogowskaz na autostradę zrobiony na kawałku kartonu a za chwilę to i nawet znak pełną gębą ktoś postawił i wjazd na autostradę okazuje się faktem:
Dwupasmówka jest całkiem dobrej jakości, a swoistą ciekawostką są stacje benzynowe, które są bardzo często i nawet czynne ale … bez zjazdu z autostrady, wszystkie wygrodzone betonowymi zaporami. Ciekawa koncepcja.
Szukając kempingu kilka razy zjeżdżamy z trasy, ale po kilkuset metrach odpuszczamy bo polne drogi nie wyglądają ani trochę jakby miały prowadzić do kempingu. W końcu pojawia się drogowskaz na kemping, potem dugi i kolejne i jak po sznurku udaje nam się dojechać tutaj:
Kemping Pa Emer jest wyjątkowo ładnie położony i urządzony z wykorzystaniem naturalnego, wysokiego wybrzeża i naturalnie wszechobecnych bunkrów. Na jednym z nich, chyba największym w okolicy, wybudowany został gustowny dom z bali, w którym mieści się też restauracja a bunkier służy zapewne za składzik na wina. Uśmiechnięty gospodarz wita nas serdecznie, wskazuje miejsce pod namioty i poleca kolację w restauracji, z czego rzecz jasna korzystamy.
Sałatka, ryba i wino smakują wyśmienicie, a uroku okolicy dodają chmary świetlików błyskające w mroku.
Bez żadnej przesady można stwierdzić, że Albania wita nas bardzo sympatycznie. Nasze zdanie na temat tego kraju podziela kolega bajker ze Szwajcarii nocujący na tym samym kempingu. Opowiada, że podróżuje sobie tak niespiesznie już miesiąc po Bałkanach i niesamowicie mu się podoba cały ten region, a najfajniejsi są ludzie, których spotyka po drodze. Trudno się z nim nie zgodzić, a poza tym to tylko pozazdrościć czasu na takie podróżowanie – my rzadko, kiedy dajemy radę wygospodarować na nasze wyjazdy więcej niż tydzień.
Rano ruszamy dalej, tego dnia naszym celem jest moczenie tyłków w termalnych źródłach w pobliżu miasta Permet.
Droga nie rozpieszcza jakością nawierzchni, ale nie ma co narzekać – zdarzało nam się po gorszych jeździć już kilka razy, a poza tym kieruje nas ona do jednego z miejsc wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO – do miasta Berat, zwanego również miastem tysiąca okien.
Jak głosi legenda przed wiekami żyło dwóch olbrzymów o imionach Tomorri i Shpirag. Jak to zwykle bywa w legendach obaj jak ostatni frajerzy zakochali się w tej samej dziewczynie.
Dziewczynie zapewne imponował fakt posiadania dwóch adoratorów i nie robiła nic, żeby jednego z nich spławić tylko wręcz przeciwnie – świetnie się bawiła czarując raz jednego, a raz drugiego. Skoro żaden z nich nie mógł pójść po rozum do głowy i się odkochać, zaczęli w końcu o nią walczyć. Walczyli długo i zawzięcie, a z ich mieczy tryskały skry, a ciosy były tak silne, że pod każdym kolejnym uderzeniem zapadali się głębiej pod ziemię. W końcu obaj zginęli od ciężkich ran, które sobie nawzajem zadali i pozostały po nich tylko te dwie góry: Tomorri i Shpirag, na których do dzisiaj widać głębokie rysy po uderzeniach mieczy. Sprawczyni tego całego męskiego nieszczęścia dopiero po fakcie zorientowała się do czego doprowadziła swoimi gierkami i tak długo po nich płakała, że z jej łez powstała rzeka Osum. Z czasem na jej obu brzegach, u podnóża dwóch olbrzymów urosło miasto Berat. A było to tak dawno temu, że pierwsze wzmianki o istnieniu w tym miejscu miasta datowane są na III w p.n.e.
Nas najbardziej zainteresowała leżąca na szczycie jednego ze wzgórz twierdza. Prowadzi do niej wąska i kręta droga, a jej ostatni najbardziej stromy kawałek, tuż przed bramą do zamku wyłożony jest kamieniami, które przez setki lat wyślizgane zostały niemal na lustro. Wjazd pod górę to jeszcze w miarę na spokojnie, ale zjazd bez gleby to będzie dopiero wyzwanie – szczęście, że nie pada!
Tymczasem, zanim zaczniemy karkołomny zjazd, najpierw idziemy zwiedzać. Pierwsze zaskoczenie – otóż twierdza w dalszym ciągu jest zamieszkana! Spacerując wąskimi uliczkami pomiędzy średniowiecznymi domami podziwiamy oryginalne ozdoby…
…odkrywamy miejsca parkingowe pozostałe po pojazdach modnych dawniej …
… oraz urok pojazdów modnych dzisiaj…
Wśród średniowiecznej zabudowy twierdzy można dojrzeć ruiny licznych tu niegdyś kościołów oraz meczetów, a niewątpliwą ciekawostką jest wielka, podziemna cysterna na wodę. Ci, którzy mieli okazję zwiedzać cysterny w Stambule wiedzą o co chodzi – podziemna cysterna z wodą pitną pozwalała obrońcom przetrwać nawet bardzo długie oblężenie. Dzisiaj niestety po dawnej funkcji cysterny pozostało jedynie wspomnienie, ale nadal pozwala ona przetrwać … szczurom. Ich piski słychać wyraźnie po wejściu do środka. Rzecz jasna wejście nie jest w żaden sposób zabezpieczone a wnętrze cysterny ogląda się stojąc na wąziutkich schodkach bez żadnej barierki i wyobraźnia podsycona piskami szczurów podpowiada, co mogłoby się stać, gdyby jakiś nieuważny turysta stracił równowagę i wpadł do brudnej wody.
Schodki, z których oglądać można wnętrze cysterny widać w prawym dolnym rogu tego zdjęcia.
Zjazd z twierdzy po śliskich kamieniach udaje nam się zaliczyć bez żadnej gleby i późnym popołudniem zajeżdżamy do Permet, gdzie Gadżet razem z Bezanem i Grzesiem zostają, żeby poczekać na grupę samochodową, a reszta jedzie organizować kwaterę w pobliżu źródeł.
Bazując na opisach z sieci spodziewaliśmy się dojazdu po szutrach, ale okazuje się, że prawie na miejsce doprowadza nas wąska i kręta, ale jednak asfaltowa droga.
Dopiero przy samych źródłach asfalt się kończy i szutrowa droga, upstrzona gdzieniegdzie większymi kamulcami prowadzi ostro w górę. Podjeżdżamy kilkaset metrów, ale okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie, gdyż basen z termalnymi źródłami znajduje się pod nami przy samym potoku płynącym dnem doliny. Zawracamy i zjeżdżając w dół mijamy trzech Niemców na Afrykach, których najwyraźniej GPS poprowadził tak samo jak nas niepotrzebnie w górę. Miny podróżników na widok Valca zjeżdżającego w dół po kamieniach – bezcenne :)
Zjeżdżamy w dolinę i szuterkiem wzdłuż strumienia dojeżdżamy do betonowej rynny służącej najwyraźniej do odprowadzania wody z wiosennych roztopów prosto do koryta strumienia, z pominięciem małego ogródka przy jedynym skromniutkim domku, wciśniętym w niewielką przestrzeń pomiędzy zboczem góry, a korytem strumienia. Gdyby nie ta rynna, to właściciel ogródka zapewne musiałby go każdej wiosny od nowa budować. GS-y i GL przejeżdżają bez problemu, a ja na Valcu trochę za ostro podchodzę do tej przeszkody i na pierwszym progu wybija mnie w górę, na drugim jeszcze bardziej i chwilę później leżę na boku.
Gdyby rzuciło mnie pół metra dalej to zbierałbym się spod motocykla w korycie strumienia półtora metra niżej, a tak skończyło się tylko na nadłamanym lusterku.
Szybki ogląd sytuacji pokazuje, że jedynym miejscem nadającym się w miarę do rozbicia obozu jest… ów ogródek. Szybciutko zanim z góry zjadą Niemcy i zajmą nam kwaterę dogadujemy się z właścicielem tego skrawka ziemi i chwilę później mamy nie tylko miejsce do rozbicia namiotów, ale i po butelce zimnego browarka na głowę i jak zwykle okazuje się, że do przeprowadzenia całych negocjacji ani my nie potrzebujemy mówić po tutejszemu ani właściciel nie musi silić się na jakąś biegłą znajomość obcych języków – zrozumienie między narodami jest pełne J. Przy kielichu z gospodarzem udaje nam się nawet dowiedzieć, że jest on emerytowanym majorem albańskiej armii, mającym w dodatku miłe skojarzenia z Polakami i Czechami. Otóż w latach 50-60 ubiegłego wieku, kiedy służył w jednostce w Permet, na miejsce przyjechali specjaliści z Polski i Czech z zadaniem zbudowania w mieście… rzecz jasna gorzelni J a miejscowa jednostka, jako tania siła robocza była w to przedsięwzięcie zaangażowana. Dobre wspomnienia majora z tego okresu świadczą o tym, że międzynarodowa współpraca musiała się odbywać w bardzo serdecznej atmosferze wzajemnego zrozumienia ;-)
Znacznie mniej szczęścia niż ja na rynnie ma Gadżet, który niedługo potem pojawia się na miejscu prowadząc grupę samochodową. Pomimo, że pokonuje progi znacznie spokojniej, jego RTek tak nieszczęśliwie uderza spodem miski olejowej o pierwszy z nich, że wybija elegancką dziurę, przez którą w mgnieniu oka gubi cały olej:
Uuuuups, to mamy problem. Kawałki silnika co prawda pozbierane pieczołowicie, ale moto nie nadaje się do jazdy.
Co tu zrobić? Mamy ze sobą różne epoksydy i trochę oleju na zapas, także w razie czego będziemy próbowali to jakoś łatać, żeby Gadżet chociaż do najbliższego warsztatu dociągnął. Z drugiej strony problem jest taki, że żaden z epoksydów nie przenosi temperatur większych niż 100 stopni C, a to w przypadku silnika może być ciut mało.
I tu po raz kolejny okazuje się, że Gadżet jest niezawodnie zaopatrzony – tym razem ma przy sobie… assistance BMW. Zaskakująco, ubezpieczenie działa w Albanii!
Gadżetowi udaje się dodzwonić pod numer podany w polisie i po kilkunastu minutach rozmowy ma już zapewnienie, że nazajutrz o 9 rano na miejscu pojawi się laweta, która zawiezie go do najbliższego warsztatu, w którym z tematem sobie poradzą.
Zbliża się wieczór, temat wydaje się być ogarnięty, a teraz i tak nic więcej nie wymyślimy. Poza tym zaczyna się ściemniać, więc najlepszą opcją oswojenia się z tematem jest … po kielichu, potem siup do wody…
… a potem dla odmiany po kielichu i kolacja
Nazajutrz skoro świt ok. 9tej zaczynamy gramolić się z namiotów – jesteśmy na południu i nikt tu przecież nie bierze na poważnie czegoś takiego jak punktualność. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy dokładnie o zapowiedzianej godzinie na miejscu pojawia się miły pan i oznajmia, że przyjechał po zepsuty motocykl. Gadżet błyskawicznie pakuje graty, moto ląduje na profesjonalnej lawecie i tak oto kolejny raz okazuje się, że w krajach powszechnie uważanych za zacofane i niemalże dzikie, zdobycze cywilizacji funkcjonują niejednokrotnie znacznie sprawniej niż w zdławionej rozmaitymi procedurami UE ;-).
Gadżet jedzie naprawiać sprzęta, a my po śniadanku i obowiązkowej kąpieli bez pośpiechu zaczynamy zwijać obóz i szykować się do wyjazdu. Namiot zwinięty, klamoty na moto zapakowane i dobrze ściśnięte gumami, żeby nie spadły, jesteśmy gotowi do drogi. Jeszcze tylko okulary na nos… ale zaraz, gdzie one się podziały?
- Ola, gdzie położyłaś moje okulary?
- Nigdzie, nie dotykałam się do nich
- Jak to? To gdzie one są… o jasna cholera! Zostały w namiocie!
Z duszą na ramieniu rozpakowuję moto i rozwijam szybciutko namiot. Oby okulary to przeżyły, bo jak nie to słabo będzie z powrotem do Polski! Co prawda w odwodzie mam jeszcze korekcyjne przeciwsłoneczne, ale jak akurat nie ma słońca to trochę ciemnawo się za nimi robi. Na szczęście okazuje się, że lekko pogięte, ale jednak w całości udaje mi się wydobyć z namiotu. Ufff…
Znowu klamoty zapakowane, gotowi do drogi no to odjaaazd…
- Widział ktoś mój kluczyk od blokady? WTF?! Przecież jeszcze niedawno go miałem, są wszystkie inne a tego jednego nie ma! – to Szczepan powstrzymuje nasze zapędy.
No to fajnie, mamy kolejne wyzwanie. Szczepan przeszukuje wszystkie swoje rzeczy, ale kluczyka jak nie było tak nie ma. Grupa rozchodzi się po okolicy w poszukiwaniu zguby, ale niestety również bez rezultatu. Gospodarz cmoka z zatroskaniem, szlifierki żadnej nie ma, ale za to dysponuje brzeszczotem. Chcąc nie chcąc przystępujemy do uwolnienia szczepanowego GS-a z okowów blokady.
Okazuje się, że nie jest taka mocna na jaką wygląda i po jakichś trzech kwadransach piłowania ustępuje. Możemy ruszać – kierunek Gijrokastra. Droga mija nam bardzo szybko z prędkościami przelotowymi, delikatnie rzecz ujmując, niekoniecznie w granicach kodeksu. Przy okazji przekonujemy się po raz kolejny, że Albanii bardzo zależy na dobrej opinii wśród turystów, bowiem mijana niejednokrotnie policja drogowa owszem macha do nas, ale w geście pozdrowienia, a nie z zamiarem zatrzymywania nas.
Tak naprawdę to pozdrowienia policji drogowej towarzyszą nam przez cały okres podróżowania po Albanii, także z tego miejsca chcielibyśmy również Panów Policjantów po raz kolejny serdecznie pozdrowić :).
Tymczasem dojeżdżamy do Gijrokastry – jest to miasto z uroczą starówką i górującą nad nią twierdzą, w której znajduje się muzeum broni z okresu dwóch wojen światowych i lokalna ciekawostka – wrak amerykańskiego samolotu zwiadowczego, który w 1957 roku musiał awaryjnie lądować na terenie Albanii i którego, pomimo żądań strony amerykańskiej Albańczycy ani myśleli oddać. Zamiast tego wybebeszyli maszynę z całego wyposażenia, a to co zostało pod koniec lat 60tych wtargali na sam szczyt góry i postawili na murach twierdzy w taki sposób, żeby rodakom przypominało o imperialistycznym zagrożeniu, a z kolei imperialistom grało na nerwach, kiedy będą go obserwować przez swoje satelity :).
Poza funkcjami muzealnymi twierdza jest także miejscem największego w Albanii festiwalu sztuki ludowej a także zapewnia wspaniały widok na okolicę. Jest tutaj również tunel ‘zimnowojennny’ – zbudowany za czasów Envera Hodży miał służyć jako droga ewakuacji i ochrony dla komunistycznych notabli na wypadek ataku atomowego ze strony Zachodu. Tunel jest podobno nawet dość ciekawy, ale my jednak nie decydujemy się go zwiedzać. Po pierwsze nie bardzo nam się chce, a po drugie przychodzi info od Gadżeta, że moto już gotowe.
W drodze do warsztatu znajdujemy urocze miejsce na przerwę kawową…
… w którym mamy okazję zapoznać się również z osądem miejscowej ludności na temat wielkich tego świata:
Wkrótce odnajdujemy Gadżeta w warsztacie i za radą kierowcy lawety jedziemy zwiedzać miejsce zwane Blue Eye. Jest to przepiękna dolina, przynosząca na myśl rajski ogród, a największą ciekawostką jest tutaj niesamowite zjawisko, którego dotychczas nie miałem okazji oglądać w żadnym innym miejscu. Zazwyczaj początek rzek kojarzy nam się z niewielkim źródełkiem, z którego wypływa strumyk, potem dołączają do niego kolejne i tak powstaje rzeka. Ewentualnie bywa tak, że rzeka bierze swój początek w jakimś jeziorze. Tutaj rzeki nie ma i nagle ni stąd ni z owąd jest – tzn. wprost z pod ziemi wypływa pod ciśnieniem taka masa wody, że od razu tworzy dość szeroką i wartką rzekę.
Zdecydowanie warto było to zobaczyć i naszym zdaniem nawet odpuścić zwiedzanie Butrintu, który tym czasie eksploruje grupa samochodowa.
Tego dnia wieczorem zajeżdżamy nad morze do miejscowości Himare, gdzie znajdujemy bardzo sympatyczny maleńki kemping, mogący spokojnie służyć za wzorzec tego jak kemping powinien wyglądać – miejsce na namioty pomiędzy drzewami, odizolowane od ulicy, prysznice na otwartym powietrzu z wodą ogrzewaną słońcem, właściciel stojący za barem i witający gości rakiją i browarem, w tle muzyka reggae, nie trzeba nic więcej. ;)
Szczepan bez problemu znajduje wspólny język z dwoma Francuzami spotkanymi na kempingu, ale, że chłopaki walczą tutaj już od jakiegoś czasu, dość szybko odpadają z konkurencji, a my idziemy do pobliskiej knajpy na wspaniałe owoce morza.
Jedzenia i picia jest pod dostatkiem…
… wszystko smakuje wybornie…
a atmosfera taka fajna, że czasem szkło nie wytrzymuje J:
Nie wytrzymuje również pewna część naszej ekipy i następnego dnia rano kompletnie nie nadaje się do dalszej jazdy. Pocieszające jest, że na kempingu są goście bardziej sponiewierani niż Cruiserowcy:
Część będąca na chodzie zalicza odświeżającą kąpiel w morzu, dość zimnym jeszcze o tej porze roku i wyrusza spacerowym tempem przed siebie, a zmęczeni zostają na kempingu aby dojść do siebie.
Jedziemy sobie powolutku zatrzymując się po drodze na zakupy i kontemplując fantastyczne widoki:
Droga o bardzo dobrej nawierzchni wije się serpentynami raz do góry a raz w dół – w jednej chwili jesteśmy w prostej linii pewnie nie więcej niż 1-2km od linii brzegowej i jednocześnie 1000 albo i więcej metrów do góry, a chwilę później jedziemy nadmorską promenadą, wzdłuż której budują się nowe hotele i apartamentowce.
Widać wyraźnie, że postawiono tutaj mocno na rozwój turystyki i za kilka lat, przynajmniej w miejscowościach nadmorskich, nie będzie już widać zasadniczych różnic pomiędzy Albanią a np. Chorwacją.
Niewykluczone, że i ceny wkrótce zostaną zrównane z tymi znanymi z Chorwacji. Póki co, jest jednak jeszcze ciągle pięknie i względnie tanio, także decydujemy się na postój przy sympatycznie wyglądającej restauracyjce i ponowną degustację owoców morza. Przy okazji okazuje się, że nasze tempo było na tyle spacerowe, że dobija do nas spóźniona reszta ekipy.
Jesteśmy na południu i upływ czasu ma tu zupełnie inny wymiar niż w Polsce, także na zamówione dania przychodzi nam trochę poczekać. Zapewne ma na to również wpływ fakt, że po zebraniu zamówień na kalmary i oktopusy kelner wsiada w auto i jedzie gdzieś na pobliski targ skąd po kilkunastu minutach wraca taszcząc reklamówkę ociekająca wodą z naszymi owocami morza w środku. Trzeba poczekać aż się przyrządzą, ale jednocześnie jest pewność, że wszystko jest świeżutkie i dzisiaj z wody wyciągnięte. Mniam, mniam paluszki lizać :)
Wieczorem dobijamy w okolice Kotoru i po krótkich poszukiwaniach znajdujemy kemping w pobliżu przeprawy promowej. To już ostatni wspólny wieczór w tak dużym gronie – nazajutrz grupa samochodowa odbija na Chorwację i do Polski a my ‘trasą motocykl-friendly’ (czytaj: winkiel, winkla winklem pogania) lecimy na Bośnię. Przynajmniej tak jesteśmy przekonan,i aż do przekroczenia granicy na jakimś zapyziałym przejściu gdzieś w górach. Po drugiej stronie szlabanu wita nas napis: ‘Welcome to Republic of Srbska’… WTF?!? Sprawdzamy na GPSach i na mapie i wszystko wskazuje na to, że jednak jesteśmy w Bośni, ale witają nas w Serbii!
Na Bałkanach wszystko jest ze sobą przemieszane i najwyraźniej jest część Bośni i Hercegowiny nazywająca się Republiką Serbską. Asfalty są tu zdecydowanie gorszej jakości, tym niemniej ruszamy raźno przed siebie. Po drodze mijamy dziesiątki motocyklistów cieszących się z tutejszych winkielków. Są też tacy, co cieszyć może by się i chcieli, ale umiejętności im ciut, ciut brakuje. Jednego takiego zaparkowanego w zielonym spotykamy po drodze i pomagamy mu wyciągnąć Drag Stara z krzaczorów. Facet miał sporo szczęścia, że krzaki go zatrzymały bo jakby się przebił to dobrych kilka metrów zjazdu by go czekało.
Patrząc na szerokość jego kierownicy oraz technikę jazdy, jaką zaprezentował odjeżdżając w sumie nic dziwnego, że drogi mu zabrakło. Jego koledzy, którzy dojechali na miejsce chwile po nas również potwierdzają, że egzemplarz wyjątkowo odporny na wiedzę im się trafił na podróż, a jeszcze cała Albania przed nimi. No cóż, powodzenia życzymy i ruszamy w swoją stronę.
Znowu jest na tyle raźno, że na wylocie z jakiejś wioski po raz pierwszy podczas tego wyjazdu widzimy policyjną pałkę machającą do nas tym razem nie w geście pozdrowienia, tylko wyraźnie z nakazem zatrzymania. No cóż, co kraj to obyczaj… Stajemy na poboczu, podchodzi do nas mundurowy i próbuje wyjaśnić nam, że jechaliśmy o 1km/h za szybko. To znaczy o 1 km/h przekroczyliśmy dopuszczalną odchyłkę od ograniczenia wynoszącą zwyczajowe 10km/h czyli de facto złamaliśmy ograniczenie o całe 11 km/h i bez mandatu się nie obejdzie, ale gotów nam jest wystawić tylko jeden na motocykl prowadzący pod warunkiem, że powiemy mu kto jechał pierwszy. Patrzymy się na siebie i jak to zwykle w takich okolicznościach rżniemy głupa, że niby nic nie rozumiemy mając nadzieję, że rzecz cała po kościach się rozejdzie. Nagle do mundurowego podchodzi Raffii i błyskając mu po oczach zawodowym profesjonalizmem mruga i oznajmia:
- Ty, kolega, dogadamy się? Pouczyć trzeba, pouczyć, a nie mandat dawać! – i machając palcem w powietrzu jak na niesfornego dzieciaka pokazuje na czym pouczenie powinno polegać. Mina zdumionego policjanta – bezcenna.
Pouczeni ruszamy dalej i zaliczając po drodze przepyszny mix tradycyjnie grillowanego świniaczka z barankiem ciągniemy w kierunku Chorwacji i Węgier.
Po drodze z niejakim zdumieniem, ale też i z przygnębieniem obserwujemy ciągle widoczne ślady wojny. W mijanych wsiach wyraźnie widać postrzelane, wypalone domy, których nikt ani nie odbudował ani nie wyburzył do końca.
Te szkielety domów sąsiadują z zamieszkałymi i zagospodarowanymi obejściami. Zastanawiające jest jak to możliwe, żeby sąsiad strzelał do sąsiada, spalił mu dom, być może wymordował rodzinę, a potem przez tyle lat mieszkał płot w płot z ruinami przypominającymi o tym koszmarze. Wydaje się zresztą, że tak do końca koszmar jeszcze nie minął i okolica w dalszym ciągu nie należy do najbezpieczniejszych. Bramki na autostradzie w okolicach Sarajewa otwiera nam kasjer z pistoletem przy pasie, wzdłuż autostrady widać uzbrojone posterunki, a na drzwiach przydrożnego baru, w którym zatrzymujemy się na kawę widnieje znak zakazu wstępu z nożami i bronią palną. Gdyby nic nie było na rzeczy to i zakazu by nie było i urzędników autostradowych z bronią również nie…
Po tym wszystkim wjazd do Chorwacji to jakby przejście na drugą stronę lustra – jest czyściutko, drogi szerokie, równe, uporządkowane, ani śladu wojny, a za to widać wyraźnie wpływ Unii Europejskiej i kasy, która wraz z Unią nadeszła i została tu zainwestowana.
Tego dnia jesteśmy mocno zmęczeni bo etap był zacny, a w dodatku w takim upale, że pot w spodniach chlupie, nastawiamy się więc raczej na szukanie jakiegoś hotelu niż spanie na dziko lub na kempingu. Wieczorem docieramy na Węgry i w mieście Mohacs po odbiciu się od drzwi kilku hoteli i moteli w końcu znajdujemy knajpę na brzegu Dunaju, której właściciel okazuje się być jednocześnie właścicielem niewielkiego hoteliku w mieście. Eskortując nas swoim samochodem doprowadza nas pod drzwi hotelu a potem w grupach przewozi z powrotem do knajpy na pyszny gulasz zakrapiany miejscowym tokajem. Bardzo miłe zakończenie dnia.
Rano gospodarz tłumaczy nam jak będzie szykował dla nas śniadanie, co brzmi mniej więcej tak:
- Egesz, tegesz, balesz walesz smalesz, ooo tak, wsio do kupy i omlet mmmm, super!
Faktycznie efekt wychodzi znakomity i omlet okraszony ostrą węgierską kiełbasą stanowi znakomitą podbudowę na cały dzień drogi do domu. Jest to nasz ostatni dzień tegorocznej wyprawy, po drodze odłącza się Bezan i odbija w kierunku Legnicy łapiąc się po drodze na ‘atrakcje’ w rodzaju gradu wielkości orzechów, Szczepan wyrywa szybciej na Żyrardów, a reszta spokojnie po południu dociera do Warszawy wjeżdżając do stolicy od strony …północnej przez Legionowo. Taka tam lekka fantazja na zakończenie :)
Dziękując sobie nawzajem za kolejną zaliczoną, fantastyczną wyprawę zaczynamy już knuć coś na przyszły rok. Na pewno będzie się działo… :)
Qba
Obejrzyj galerię