Udział biorą:
1. Biedrona jako plecak męża swego Damianczyka na GS 1200
2. Liliana jako plecak ojca swego Szczepana na GS 1200 ADV
3. Bezan na K 1200 R
4. Gadżet na RT1200
5. Tommy na XVS 1300
6. Qba na Valkyrii
Tegoroczna przygoda rozpoczyna się w piątek 12 czerwca w zaprzyjaźnionej Przystani Motocyklowej w Bieszczadach.
Na miejsce każdy dojeżdża indywidualnie, tak jak mu pasuje – pierwsi na miejscu ok. godziny 18 meldujemy się ja i Tommy, a ostatni, trochę po północy, dociera Bezan, narzekając troszkę na mnogość zwierza wszelakiego po bieszczadzkich drogach nocą się pałętającego. W sobotę po śniadaniu opuszczamy gościnne progi Marty i Marka i obieramy kurs na Rumunię. Pogoda tego dnia rozpieszcza nas trochę nawet za bardzo – uliczne termometry pokazują 36 stopni i nie kłamią. Jest gorąco jak w piecu, a na moto – jak to na moto, klimatyzacja zaczyna działać dopiero powyżej pewnych prędkości. W trosce o spokojny sen naszych rodzin i dobre samopoczucie miejscowych stróżów prawa pozwolę sobie nie podawać konkretnych wartości w km/h – zainteresowani niech sobie ocenią osobiście i sprawdzą organoleptycznie kiedy ziębi, a kiedy grzeje. ;-) Dość powiedzieć, że droga umyka nam dosyć sprawnie i wkrótce wita nas język podobny zupełnie do niczego – znak, że dotarliśmy do Węgier. Szybko ogarniamy zakup winietek i zaczynamy rozglądać się za miejscem na obiadek, bo i pora po temu robi się odpowiednia. Chwile emocji podczas zamawiania pizzy mając do dyspozycji tylko węgierskie menu i kelnerkę działającą tylko i wyłącznie w tymże języku traktujemy jako przedsmak tego, co ma nas jeszcze podczas tego wyjazdu spotkać. Najedzeni ruszamy dalej, upał nie maleje więc czym prędzej ;-) włączamy klimatyzację. To z kolei skutkuje koniecznością wyprzedzania tych pojazdów, których kierowcy z takiego bądź innego powodu postanowili z tegoż udogodnienia nie korzystać. W praktyce oznacza to wyprzedzanie wszystkich po kolei i bez żadnego wyjątku i wkrótce meldujemy się na granicy węgiersko-rumuńskiej. Rumunia nie należy do strefy Schengen, także trzeba pokazać dokumenty, ale odprawa jest czystą formalnością. Po drodze do Sapanty po raz pierwszy, ale nie ostatni podczas tego wyjazdu udaje mi się pozamykać oponę na fantastycznych winkielkach w okolicy miejscowości Certeze. W mijanych miejscowościach z opadniętymi szczękami podziwiamy wiejską architekturę pałacową. Wygląda na to, że panuje tu swoista rywalizacja pomiędzy właścicielami poszczególnych posesji o to kto wystawi większy i bardziej kiczowaty dom. W efekcie wille wręcz rozpychają się na działkach zajmując każdy dostępny skrawek terenu. W przypadku wąskiej części frontowej działek, domiszcza rozrastają się w głąb. Każdy dom ma lekko licząc kilkaset m2 i obrośnięty jest wszelkiej maści krużgankami, wieżyczkami, płaskorzeźbami, kolumienkami, itp. ‘ozdobnikami’. Często przy domach widać baseny i dobrej marki samochody. Zastanawiam się, w jaki sposób ludzie te fanaberie finansują? Jesteśmy w pobliżu granicy z Ukrainą, na terenach wiejskich, bez przemysłu i bez większych ośrodków miejskich, a jednak coś takiego tu powstaje. Rozumiem, że koszty robocizny być może są tu niższe niż w Polsce, ale materiały muszą swoje kosztować, wykończenie i utrzymanie takich pałaców też na pewno tanie nie jest…
Z tych rozważań wyrywa mnie ptak samobójca,
który nie wiedzieć czemu, przelatując nad drogą w pewnym momencie gwałtownie zmienia kierunek i podejmuje desperacką próbę wlotu pod mój kask. Na całe szczęście zamknięta szybka ratuje moją facjatę, a jadący za mną Bezan dostrzega jedynie chmurę piórek eksplodujących wokół mojej głowy niczym aureola. Muszę przyznać, że doświadczenie do przyjemnych nie należy. Ptaszek ważył pewnie niecałe 100g, ale strzał jest na tyle wyraźnie odczuwalny, że zaczyna mnie boleć głowa. Zdecydowanie nie polecam takich spotkań. Na szczęście jesteśmy już niemal na miejscu, mijamy wesoły cmentarz (będziemy go zwiedzać jutro) i chwilę potem znajdujemy urokliwy kemping z własnym strumieniem i restauracją. Rozbijamy namioty pod drzewami na brzegu strumienia i idziemy na kolację. Gadżet jak zwykle okazuje się niezawodny i wieczór umila nam bezprzewodowy głośnik ściągający po niebieskim zębie muzykę z tableta.
Gościnny gospodarz oprócz zamówionego jedzonka i wina stawia na stole również dzbanek z lokalnym specjałem – palinką.
Trunek pierwsza klasa, ale niebezpieczny, potrafi sponiewierać zupełnie nie wiadomo jak i kiedy. Bezanowi tak przypada do gustu, że kupuje kolejny flakonik, który od tej pory przy każdym otwarciu jego kufra będzie rozsiewał po całej okolicy smakowity zapach, a ja już nie wiem czy głowa bardziej boli mnie z powodu ptaszka samobójcy czy ze zmieszania wina z palinką…
Następnego dnia z samego rana około godziny 11 jedziemy zwiedzać wesoły cmentarz (Cimitirul Vesel). Jest to nekropolia jedyna w swoim rodzaju, wpisana zresztą na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wyjątkowość cmentarza polega na tym, że każdy nagrobek ozdobiony jest
drewnianą, pokolorowaną płaskorzeźbą,pokazującą sceny z życia zmarłego, jego zawód, zainteresowania bądź też powód, dla którego delikwent pod owym nagrobkiem się znalazł.
Cmentarz jest również jedynym znanym mi jak do tej pory miejscem, które wyraźnie i jednoznacznie oferuje możliwość oddania moczu bezpodatkowo ;).
Po obejrzeniu wesołego cmentarza kierujemy się do Barsany – jest tam, pięknie położony na zboczu góry, drewniany klasztor składający się z całego kompleksu eleganckich budynków. Mieszkają tam siostry zakonne, a większość terenu jest otwarta dla zwiedzających. Wrażenie robi kunszt z jakim wykonane są zabudowania klasztorne, domy sióstr, cerkiew, studnia – wszystko kryte misternie położonym gontem. Tego typu obiekt mógłby spokojnie znajdować się w dowolnym kraju alpejskim. Na parkingu poniżej klasztoru nasze motocykle jak zwykle przyciągają tłumek gapiów, a my próbujemy lokalnego specjału pod nazwą ‘palacinka’. Jest to rodzaj placka wypełnionego serem przypominający gruzińskie chaczapuri. Coś pysznego!
Po opuszczeniu Barsany czekają nas drogi niezbyt dobrej jakości, ale za to wiodące wprost do punktu widokowego na przełęczy, gdzie w pięknych okolicznościach przyrody, na tarasie zamkniętej knajpy spożywamy część przywiezionych ze sobą zapasów. Na pierwszym zakręcie zjazdu mijamy spacerujące po drodze konie i zakonnicę, która uśmiecha się przepraszająco do nas i do innych kierowców, jakby chciała powiedzieć, że bardzo się stara, ale nijak nie może uzyskać posłuchu u zwierzaków i przekonać ich do zejścia z drogi. Zjeżdżając w dół musimy koncentrować się na mijaniu dziur wielkości rowów przeciwczołgowych oraz wałęsających się po drodze krów. Motocykl Bezana w tych warunkach zaczyna gubić co poniektóre śrubki, ale nie dajemy się i wyprzedzając większość samochodów wkrótce dobijamy do nowej drogi krajowej. Wspaniały asfalt i pięknie wyprofilowane winkielki wynagradzają nam uprzednie niewygody i kolejny raz pozwalają pozamykać oponki.
Pod koniec dnia znajdujemy zaciszne miejsce nad strumieniem
nieopodal drogi i rozbijamy się obozem w przepięknych okolicznościach przyrody rumuńskich Karpat. Strumień okazuje się być naprawdę wielofunkcyjny – znakomicie spełnia jednocześnie rolę lodówki i SPA. Kąpiel w zimnej wodzie strumienia, potem ognisko, gorąca kiełbaska i schłodzona gorzałka to są właśnie te klimaty, po które tu przyjechaliśmy. Całości dopełnia śniadanko i poranna kawka serwowana z dwóch kawiarek, przy czym cała ekipa uznaje jednogłośnie, że kawiarka różowa produkuje kawę smaczniejszą niż kawiarka z nierdzewki :)
Wygląda na to, że pierwsza część naszej wyprawy jest mocno uduchowiona, tak więc kontynuując ten trend kierujemy się do kolejnego punktu na trasie, którym jest ufortyfikowany monastyr Dragomirna z cerkwią Zesłania Ducha Świętego znajdujący się w okolicach Suczawy. Historia monastyru sięga początków wieku XVII, a w swoich bogatych dziejach był oblegany i zdobyty między innymi przez wojska polskie. W drodze do klasztoru przeżywam kolejne bliskie spotkanie z tutejszą przyrodą – najpierw widzę czarny punkcik zbliżający się do mojego kasku, a chwilę później czuję wyraźnie jak jakieś stworzenie nerwowo spaceruje po czubku mojej głowy. Pojęcia nie mam co to jest, podrapać się pod kaskiem trudno, a ekipa jak zwykle gazu nie odpuszcza, dlatego z ulgą parkuję przed bramą monastyru i czym prędzej ściągam kask, spod którego wylatuje… lekko oszołomiona pszczoła. Uffff, tym razem obyło się bez bólu…
Po zwiedzeniu monastyru raźno ruszamy w kierunku granicy mołdawskiej. Tempo dodatkowo podkręca nam ciemna chmura na horyzoncie, która wyraźnie zmierza w naszą stronę. W pewnym momencie mijamy tablicę informującą o przeprowadzonym przed dwoma laty za lokalne środki remoncie drogi. Dobra nasza! Teraz to dopiero pogonimyyyy… aaaalbo jednak nie.
Wyremontowana droga okazuje się być traktem wykonanym z luźno nasypanego żwiru i otoczaków.
Kolumna nam się nieco rozciąga – wiadomo, GS-y lecą szybciej, a sprzęty szosowe trochę bardziej dostojnie. Między mijanymi wioskami jedzie się jeszcze jako tako, bo droga rozjeżdżona i po dobrym wpasowaniu się w koleinę jest nawet względnie twardo i stabilnie. Gorzej sprawy mają się po wjeździe w ‘teren zabudowany’ – tu na luźnych kamieniach motocykle zaczynają tańczyć i utrzymanie równowagi nie jest takie proste. W miejscowości Murguta pierwszy zalicza glebę Damian, a chwilę potem Tomek. Efekt – urwany kufer w GS-ie, urwany lightbar, spacerówka i wygięty gmol w XVS-ie. Na szczęście dobre buty uratowały Tomka nogę przed poważniejszymi konsekwencjami. Mamy przymusowy postój i chcąc nie chcąc stajemy się atrakcją turystyczną wioski. W mgnieniu oka na drodze pojawiają się miejscowi i oferują pomoc, przeczesują grabiami ‘drogę’ w poszukiwaniu pourywanych części, a w ramach próbki lokalnej gościnności dostajemy talerz przepysznych czereśni.
Naprawa motocykli przy użyciu niezbędnika w postaci srebrnej taśmy, trytytek, epoksydu i żubrówki trwa mniej więcej 3 kwadranse i jakimś cudem udaje nam się ruszyć w dalszą drogę zanim dogoni nas burza. Być może przechodzi nam koło nosa możliwość prawdziwej integracji polsko-rumuńskiej, co potwierdza gest bezradności i zawiedziona mina gospodyni wybiegającej na dźwięk silników z jednego z domów z rękami unurzanymi po łokcie w mące. Zapewne gdybyśmy tam zostali trochę dłużej, to dalsza część wyjazdu mogłaby stanąć pod dużym znakiem zapytania…;-). Gdyby ktoś, kiedyś miał ochotę rozwinąć tę historię, to polecamy zaliczyć glebę w jakiejś zapadłej rumuńskiej wiosce.
Sprawnie dojeżdżamy do granicy, gdzie przed wyjazdem z Rumunii należy uiścić myto w wysokości 8 Lei za motocykl. Trudno powiedzieć czy jest to opłata za wyjazd z Rumunii, za wjazd do Mołdawii czy za skorzystanie z przejścia granicznego. Fakt jest taki, że myto pobierane jest z całym unijnym profesjonalizmem, po uprzednim spisaniu numerów rejestracyjnych motocykli i z wydrukiem z kasy fiskalnej.
Kontrola wyjazdowa przebiega szybko i w miłej atmosferze. Celnik każe otworzyć kilka losowo wybranych tobołów omijając łaskawie pozapinany na pasy urwany kufer Damiana i wielkodusznie udając, że nie czuje zapachu palinki roznoszącego się z kuferka Bezana. Chwilę dłużej zajmuje kontrola po stronie mołdawskiej, ale też nie ma tragedii i wkrótce w komplecie meldujemy się po drugiej stronie. Ponieważ mamy chwilowo dość szutrówek, Szczepan wbija w nawigację drogi główne i jedziemy dalej. Po jakichś dwóch km dziurawy asfalt zakręca z powrotem, a
droga główna okazuje się być … szutrówką oczywiście!
Nooo, jeśli w tym kraju główne drogi tak wyglądają, to strach pomyśleć czym są drogi drugorzędne. Trzeba będzie zapewne mocno zrewidować nasze plany dziennych przebiegów. Tymczasem zbliża się wieczór i czas rozejrzeć się za noclegiem. Nasz plan przewiduje wizytę w miejscowości Styrcza, założonej przez Polaków pod koniec XIXw. W dalszym ciągu większość mieszkańców stanowią tam Polacy. Znajduje się tam Dom Polski, wydawana jest polska gazeta, działa polski zespół folklorystyczny i co najważniejsze – podobno jest możliwość znalezienia tam niedrogiego noclegu. Mijamy miasteczko Glodeni, obok którego leży Styrcza i chwilę później wpadamy w sam środek ulewy. W ciągu kilku minut jesteśmy kompletnie przemoczeni, a wjazd do Styrczy okazuje się być glinianą dróżką, po której przejazd w takich warunkach raczej nie wchodzi w grę – dwie gleby w ciągu jednego dnia chyba wyczerpują limit. Zatrzymujemy się przy zadaszonej studni i czekając na koniec zlewy zastanawiamy się nad dalszymi krokami. Szczepan z Damianem podejmują próbę dojechania do Styrczy, ale wycofują się po kilkudziesięciu metrach ślizgania się w błotnistej mazi i glebie Szczepana. Skoro dwa GS-y nie dają rady, to reszta motocykli nawet nie ma co próbować. Po krótkiej naradzie decydujemy się na powrót do Glodeni i szukanie noclegu w mieście. Poszukiwania kończymy jakieś 300m od ‘naszej’ studni – przy samej drodze w oczy rzuca się szyld Hotel Pensiunea Butoias, ****, Sauna. Brzmi znakomicie i takie też się okazuje. Za 250 Lei (ok. 75 zł) od osoby mamy nocleg w eleganckich, czyściutkich pokojach ze śniadaniem wliczonym w cenę. Dzień kończymy przepyszną kolacją złożoną z mołdawskich specjałów, suto zakrapianą winem a za dalsze 200 Lei od całej grupy specjalnie dla nas rozpalony zostaje piec w saunie.
Następnego dnia skoro świt około południa ruszamy dalej. Naszym celem tego dnia jest dojazd jak najbliżej miejscowości Cricova, a po drodze chcemy jeszcze zobaczyć twierdzę Soroka na granicy mołdawsko-ukraińskiej oraz Orchei Vechi. Coś w klimacie podobnym do gruzińskiej Vardzi, z tym że w Mołdawii nie mówimy o całym podziemnym mieście, a tylko o pustelniach mnichów wykutych w skale oraz o monastyrze zbudowanym na szczycie urwiska nad rzeką Raut. Pogoda dopisuje, droga lepsza, trzyma standard polskich dróg z przełomu lat 80tych i 90tych ubiegłego wieku, więc nie jest źle i raźno wyrywamy do przodu.
W pewnym momencie czuję, że kierownica jakoś dziwnie zaczyna mi tańczyć w rękach
i niekoniecznie współgra to z wybojami nawierzchni. Zjazd na pobocze i okazuje się, że z przedniej opony z sykiem uchodzi powietrze. Przyczyną jest kamyk. Niewielki, ale na tyle ostry, że udało mu się pokonać bieżnik. Inna sprawa, że opona ma już za sobą dobre kilkanaście tysięcy km i tego bieżnika trochę zdążyło już ubyć. Szczęście w nieszczęściu jest takie, że przymusowy postój wypada akurat w porze lunchowej i w dodatku przy jednej z uroczych studni stanowiących stały element krajobrazu wzdłuż mołdawskich dróg.
Jest wśród nas sprawdzony specjalista od kołkowania opon, czyli brat mój rodzony Szczepan, mamy kołki, kompresor, wałówkę i różową kawiarenkę, także czas upływa nam miło i pożytecznie. Co jakiś czas zatrzymuje się obok nas jakieś auto, a kierowca pyta się czy nie potrzebujemy pomocy. Mijają nas wozy drabiniaste o jednokonnym napędzie. Po prostu sielanka i wschodnie klimaty pełną gębą. Po jakiejś godzince, najedzeni, orzeźwieni dobrą kawką i nasyceni urokiem wiejskich krajobrazów możemy ruszać dalej.
Kolejnym przystankiem jest twierdza Soroka znajdująca się nad brzegiem Dniestru. Po drugiej stronie rzeki to już Ukraina. Niestety, trafiliśmy akurat na dzień, kiedy twierdza jest zamknięta i jedyne co nam pozostaje to obejrzeć ją sobie z zewnątrz i porobić kilka pamiątkowych zdjęć. Twierdza powstała w XV wieku i jak wiele innych zamków w tych okolicach, ma w swojej historii wątek polski. W trakcie wojen z Imperium Osmańskim stacjonowały tutaj wojska polskie.
Po wyjeździe z Soroki droga zdecydowanie się poprawia i dalej mkniemy gładkim asfaltem. Jakieś trzydzieści km od Cricova odbijamy z głównej trasy na Kiszyniów i bawiąc się w kotka i myszkę z burzą późnym popołudniem docieramy do Orchei Vechi. Trzeba przyznać, że miejsce robi wrażenie. Klasztor znajduje się na szczycie urwiska, a dołem wije się rzeka Raut. Całość wygląda trochę jak wielki kanion a w jego ścianach wyraźnie widać jaskinie będące zapewne pustelniami mnichów. Zostawiamy motocykle na dole i kamienistą ścieżką wspinamy się ku zabudowaniom klasztoru. Wcześniej, ścigając się z deszczem, założyliśmy deszczówki i teraz przekonujemy się, że wspinanie się do góry w ortalionach nie jest najlepszym pomysłem. Przy wejściu do klasztoru jesteśmy bardziej mokrzy od potu niż od deszczu. W związku z tym, że nad głowami ciągle kłębią się ciemne chmury, a pora coraz późniejsza, zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Jedną z opcji jest rozbicie namiotów pod mostem – miejsce jest równe, zadaszone i jest bieżąca woda. Jedyne co mnie zastanawia, to jak szybko ta niewinnie wyglądająca rzeczka potrafi przybrać podczas gwałtownych opadów…
Opcję ‘pod mostem’ traktujemy jako wyjście awaryjne
i w pierwszej kolejności postanawiamy poszukać noclegu w wiosce leżącej u podnóża klasztoru. Pomysł okazuje się trafiony – wioska stanowi swego rodzaju żywy skansen nastawiony w dużym stopniu na dochody z turystyki. Pierwsza knajpa, do której trafiamy okazuje się co prawda zamknięta, ale wkrótce namierzamy kolejną, otwartą i w dodatku okazuje się, że jej właścicielka dysponuje pokojami gościnnymi. I to jakimi! Do naszej dyspozycji jest cała zagroda, na którą składają się: ogród obrośnięty winoroślą, czyste pokoje z łazienkami, weranda z dużym stołem na imprezy, sauna i … całkiem spory basen! Wow! Nasza zagroda położona jest około 150m od knajpy, także przed kolacją czeka nas jeszcze niewielki spacerek.
Po drodze postanawiam zajrzeć do lokalnego sklepiku z zamiarem zabezpieczenia wina na wieczorną degustację.
- Zdrastwujtie, u was jest charoszyje wino?
- Da, u nas jest domasznyje wino. A skolka was ludiej?
- Wosiem cziełowiek
- Aaaa… – gospodarz szybko kalkuluje w myślach – to wam nużna szesnadcat litrow!
- Eeee, niet, pomiłujtie gospodin! Czetyrie litra chwatit
Gospodarz bierze trzy butelki 1,5l po mineralnej, dogadujemy cenę 60Lei (jakieś 20PLN) i każe mi iść za sobą. Przed wejściem do domu gospodarz zdejmuje buty i zostawia je na zewnątrz. Robię to samo i przez niskie drzwi schodzę za nim do domowej piwniczki pachnącej charakterystyczną wonią wilgoci i pleśni. Od razu widać, że jest to królestwo gospodarza. Przy ścianie ustawione są dwie wielkie, drewniane beki a przy drugiej pękate słoiki wypełnione przezroczystym płynem.
- A eto palinka? – pytam
- Daaa, palinka – uśmiecha się szelmowsko gospodarz, po czym bierze do ręki sporej wielkości kubek, nalewa sobie z beczki tak mniej więcej do połowy i życząc zdrowia wychyla jednym haustem. Następnie napełnia kubek ponownie, tym razem do pełna i podaje swojemu gościowi. Chcąc nie chcąc życzę gospodarzowi wszystkiego najlepszego i wychylam duszkiem pierwszą tego wieczoru kwartę wina na czczo. Trzeba przyznać, że jest przepyszne, a w głowie zaczyna mi lekko szumieć niemal natychmiast. Gospodarz bierze mnie w objęcia, serdecznie ściska i całuje w oba policzki i napełnia pierwszą butelkę. Przed napełnieniem kolejnej do boju znowu wkracza kubek i ceremoniał się powtarza:
- Wasze zdarowije! – pół kubeczka znika w żołądku gospodarza, cały kubeczek przypada dla mnie (czyli lekko licząc mam już w sobie pół literka na czczo), potem niedźwiadek przyjaźni polsko-mołdawskiej, dwa całusy i napełnia się kolejna butelka, a mi w głowie szumi coraz bardziej. Z pewną ulgą przyjmuję, że trzecia butelka napełniona zostaje z pominięciem kubeczka. Opuszczamy piwnicę i przed odejściem nie chcąc wyjść na gbura postanawiam jeszcze kurtuazyjnie spytać gospodarza jak się im tu żyje.
Efekt jest taki, że muszę zwiedzić najpierw stary dom, potem nowy dom, obejrzeć zdjęcia wnuków a następnie…
wrócić za gospodarzem do piwniczki, gdzie dopełniamy ceremoniału po raz trzeci i w głowie szumi mi już dobre ¾ litra wina przyjętego na czczo. Trzeba przyznać, że z każdym kolejnym kubeczkiem smakuje coraz lepiej… :)
W znakomitym nastroju wytaczam się z obejścia gospodarza i wbijam się prosto do knajpy, gdzie przy zastawionym stole czeka już reszta grupy. Grześ, słysząc moją opowieść o procedurze kupowania tutejszego rękodzieła artystycznego, postanawia zaraz po kolacji sprawdzić to na własnej skórze. Tymczasem winko zaczyna krążyć pomiędzy kieliszkami.
Prosto z knajpy przenosimy imprezę na kwaterę, a konkretnie do sauny i do basenu, aby po niecałych dwóch godzinach zorientować się, że Grzesia ciągle nie ma wśród nas. Damian ze Szczepanem wyruszają z misją ratunkową i znajdują kolegę pod kapliczką na środku wsi w pozycji horyzontalnej, zatopionego w rozmowie telefonicznej ze swoją córką. Kapliczka zyskuje miano Kapliczki Pod Wezwaniem Grzegorza Pod Dobrą Datą, a rozmowa z córką powoduje, że wino zdobyte przez Grzesia swoim kosztem znacząco przebija nie tylko to kupione przeze mnie, ale też całkiem drogie francuskie wyroby dostępne np. w Warszawie. Gdyby ktokolwiek pytał się, co działo się potem, to oficjalna odpowiedź brzmi: pływaliśmy w basenie. I tej wersji będziemy się trzymać z uporem! ;-)
Następnego dnia po śniadaniu udajemy się na zwiedzanie monastyru i mnisiej pustelni.
Wejście do jaskini udostępnionej do zwiedzania znajduje się pod samotną wieżyczką dzwonnicy i wcale nie jest tam łatwo trafić.
Mieszkający tam mnich dorabia do swojego skromnego gospodarstwa sprzedając religijne książki i oferując modlitwę za darczyńców. Mnich z wdzięcznością przyjmuje pozostawiony mu banknot i zapala w naszej intencji kilka świeczek pod ołtarzykiem.
Z Orchei Vechi wyruszamy do miejscowości Cricova. Tam, w sztolniach pozostałych po kopalni wapienia wykorzystywanego do budowy Kiszyniowa znajduje się jedna z największych na świecie (i druga co wielkości w Mołdawii) piwnica z winami. Sztolnie są na tyle duże, że można po nich swobodnie jeździć ciężarówkami, a łączna długość korytarzy to ponad 120km. My zwiedzamy to niesamowite miejsce meleksem w towarzystwie lokalnej przewodniczki, która całkiem ciekawie opowiada o historii winiarstwa na tych terenach sięgającej czasów średniowiecza.
Mołdawia po różnych zawirowaniach historycznych i załamaniu produkcji w czasach centralnie sterowanej walki z alkoholizmem, kiedy to wycięto w pień dużą część tutejszych winnic, obecnie wraca triumfalnie na światowe salony producentów tego szlachetnego trunku.
Wina musujące, produkowane tutaj wg identycznej technologii jak tradycyjne francuskie szampany, potrafią z tymi ostatnimi zwyciężać w międzynarodowych konkursach, a roczna sprzedaż piwnic w Cricova przekracza kilkadziesiąt milionów butelek. Okazuje się, że poza oczywistymi walorami smakowymi, wino oferuje także całkiem niezły zwrot z kapitału i w piwnicach Cricova można podziwiać prywatne kolekcje, stanowiące lokaty możnych tego świata a wśród niech rodziny Rotschildów, Angeli Merkel czy… Donalda Tuska.
Z Cricova kierujemy się z powrotem do Rumunii, wybierając rzecz jasna drogi główne. Nie chroni nas to jednak od kilkudziesięciu km po szutrach, gdzieniegdzie jedynie przerywanych spłachetkami asfaltu. W pobliżu granicy łapie nas deszcz, ale szczęśliwie w międzyczasie kończą nam się szutry i deszcz pokonujemy już po całkiem znośnym asfalcie.
Rumuński celnik okazuje się być przyjaźnie nastawiony do motocyklistów i puszcza nas obok kolejki, każąc w zamian co nieco pohałasować, co z ochotą czynimy i późnym popołudniem znajdujemy się z powrotem na terenie Unii Europejskiej. W poszukiwaniu noclegu trafiamy do sensownie wyglądającego hotelu dysponującego ogrodzonym parkingiem i dużą restauracją, której jednakowoż nie jest nam dane tego dnia wypróbować.
Na próbę zamówienia jakiegoś posiłku z karty pani recepcjonistka z przepraszającym uśmiechem oświadcza, że ‘no chicken’ i rozkłada bezradnie ręce.
No nie ma sprawy, nie upieramy się na kurczaka, możemy zjeść wieprzowinkę, kluseczki albo cokolwiek innego, ale niestety… ‘no chicken’ i ‘no chicken’. Dopiero po dłuższej chwili orientujemy się, że ‘no chicken’ w rzeczywistości oznacza ‘no kitchen’ czyli po prostu kucharz poszedł już do domu i kolacji nie będzie. Znowu okazuje się, że szczęście nam sprzyja, bowiem oprócz nas w restauracji jest jeszcze dwóch lokalesów chcących zaspokoić wieczorny głód. Vali okazuje się być człowiekiem bywałym w świecie, jego pozycja zawodowa pozwala mu co roku na 2 lub więcej miesięcy urlopu, które wykorzystuje na podróże po świecie. Swobodnie porozumiewa się w języku angielskim, opowiada o ciekawych miejscach w Rumunii wartych zobaczenia i, co w tych okolicznościach najważniejsze, oferuje nam swoją pomoc w zamówieniu pizzy. Wkrótce największy stół w knajpie pokryty jest w całości ośmioma pizzami o średnicy dobrze powyżej pół metra każda. Walczymy dzielnie, ale mimo wszystko 2,5 pizzy pozostaje nietknięte. Nic to, kolejnego dnia kwadratowe pudełka przy pomocy srebrnej taśmy zostają przytroczone do Grzesiowego motocykla, a Bezan z godnością podejmuje się misji najszybszego dostawcy pizzy w całej Rumunii.
Po drodze zwiedzamy potężną cytadelę Targu Neamt wybudowaną w XIV wieku przez hospodara mołdawskiego Petru I Muşat, jako pierwszy murowany zamek w Mołdawii. Twierdza w ostatniej dekadzie wieku XVII była obsadzona wojskami króla Jana III Sobieskiego. Wojska polskie opuściły ją dopiero po podpisaniu pokoju w Karłowicach (obecnie Sremski Karlovci na terenie Serbii), kończącego wojnę pomiędzy tzw. Ligą Świętą a Imperium Osmańskim, rozpoczętą w 1683 r. nieudaną wyprawą wezyra Kara Mustafy pod Wiedeń.
Po zwiedzeniu Targu Neamt kierujemy się na wąwóz Bicaz, gdzie planujemy tego dnia nocleg. Po drodze zatrzymujemy się na popas w okolicach malowniczego sztucznego jeziora Izvorul Muntelui (zwanego również Jeziorem Bicaz).
Pizza podgrzana na silniku Valca w tak pięknych okolicznościach przyrody smakuje wybornie, a w dodatku za chwilę czeka nas droga wijąca się tysiącem zakrętów wzdłuż jeziora aż do zapory Bicaz Dam i dalej przez słynny wąwóz Bicaz o pionowych skalnych ścianach wysokości kilkuset metrów. Podnóżki pościerane, opony pozamykane, a na twarzach banany – te okolice to prawdziwy raj dla motocyklistów J. Nocleg wypada nam w okolicy Czerwonego Jeziora (Lacul Roşu), gdzie znajdujemy sympatyczny motelik, a kilkuletnia córeczka gospodarzy, każąca mówić do siebie per Princessa baluje z nami do późna.
Rano zaczynamy od fantastycznych kołaczy tzw. Kurtos-Calacs sprzedawanych na brzegu Lacul Roşu. Jest to tradycyjne transylwańskie ciasto drożdżowe w kształcie sprężynki pieczone na obrotowych wałkach umieszczonych nad węglowym grillem. Ciasto w środku mięciutkie, a na wierzchu chrupiące, obtoczone może być posypkami o różnych smakach: od wanilii, cynamonu poprzez cukier puder aż po oliwki i szynkę – dla każdego według upodobań. Fantastyczne, polecam każdemu, mniaaam.
Tego dnia, dla odmiany, pokonujemy kolejne setki i tysiące wspaniałych winkielków po niezłej jakości drogach, zatrzymujemy się na obiadek przy klimatycznie wyglądającym Mixt Pubie w jakiejś zabitej deskami wiosce.
Tego samego dnia pod wieczór dobijamy do kempingu w Oradei. Stąd już tylko jeden skok przez węgierski i słowacki Tokaj w Bieszczady i do Czarnej. Identycznie jak w ubiegłym roku region ten wita nas deszczem, który z mniejszym bądź większym nasileniem towarzyszy nam praktycznie aż do Cisnej. W pobliżu granicy słowacko-polskiej Gadżet o włos mija sarnę, która nagle wyskakuje z lasu i na mokrej nawierzchni tuż przed jego motocyklem zalicza spektakularny poślizg na cztery kopytka. Jadąc na motocyklu oprócz umiejętności warto mieć również co nieco szczęścia.
Wyjazdowe szczęście przypieczętowuje tego wieczora Lila znajdując przy ognisku w Przystani Motocyklowej zagubioną tydzień wcześniej gumową zaślepkę z zamka od kurtki Bezana. Biedak z powodu jej braku przez cały wyjazd rysował sobie lakier na baku.
Kolejny wyjazd już za nami. Jak zwykle masa nowych doświadczeń, setki zdjęć i pełno wrażeń, których chociaż niewielką część, mam nadzieję w miarę przystępnie i w sposób nie nazbyt nudny, starałem się przenieść na strony niniejszej relacji. W głowach już kiełkują pomysły na kolejny sezon, a w międzyczasie zapraszam do galerii… ;-)
Qba