Stambuł i najpiękniejszy uśmiech na świecie!

Dodane 3 listopada 2015 o 13:50 przez Biedrona Brak komentarzy

Raz, dwa, trzy Baba Jaga patrzy. W Stambule to Prorok patrzy, a właściwie jego oko. Gdzie się nie obrócić gapi się na Ciebie z breloków, zawieszek, chust, magnesów, poduszek i całej masy innych pamiątek. To, że patrzy jest niemal tak pewne jak to, że Turek będzie chciał Cię naciągnąć na kasę. Zakupy pamiątek jeszcze jakoś ujdą. Wystarczy oddalić się 3 przystanki od turystycznego centrum i ceny od razu stają się bardziej przystępne. Trzeba też wykazać się odrobiną cierpliwości i najpierw zwiedzić kilka stoisk. Upatrzyłam sobie biedronkowy magnes. Pierwszy Turek zażądał 10TL, na moją próbę targowania rozłożył bezradnie ręce i powiedział „Przecież to ręcznie robione, porcelana, tak kosztuje!” Wcielenie niewinności prześladowane przez usiłującą go wyzyskać turystkę. Rozbawił mnie do łez, powinien dostać Oskara za tę scenę. Magnes ostatecznie kupiłam za 2TL, oczywiście w zupełnie innym miejscu.

Okazje mogą trafić się wszędzie, nawet na Wielkim Bazarze, pod warunkiem, że nie jest to sobota.

W sobotę kłębi się tam dziki, żądny zakupów tłum (w niedzielę Bazar jest nieczynny) i jakiekolwiek negocjacje są praktycznie niemożliwe. Lepiej wybrać się w poniedziałek. Po pierwsze jest o połowę mniej ludzi, a po drugie ceny też robią się o połowę niższe. Z naciąganiem dużo gorzej jest w restauracjach. Jeśli dacie się wyłapać naganiaczowi, to nie liczcie na litość. Nawet jeśli ceny są przystępne, to na pewno doliczą wam serwis, a jak dobrze pójdzie to jeszcze kilka przystawek, których nie zamawialiście (chleb, dipy), a które pojawiły się na waszym stole. Tu nie ma gratisów, za wszystko trzeba zapłacić. Dlatego lepiej stołować się w małych jadłodajniach – kebabowniach, a przed wybraniem lokalu warto rozejrzeć się dookoła, bo ceny w sąsiadujących knajpach mogą się zasadniczo różnić. Za tego samego kebaba po jednej stronie ulicy zapłacicie 12TL, a po drugiej 5TL. Taki już urok Stambułu, naciąganie trzeba uznać za pewnik i być do niego pozytywnie nastawionym.
Tak samo jak do kotów, które są dosłownie wszędzie. Przy meczetach, na placach, w muzeach, na samochodach, pod samochodami, na bazarkach, a nawet w koszach z towarem na straganach, (nie, że na sprzedaż, po prostu ucinają tam sobie poobiednią drzemkę). Nikt ich nie przegania, wręcz przeciwnie, są karmione i rozpieszczane. Prorok kochał koty, kochają je też mieszkańcy Stambułu. Mimo że kotów jest masa, to ich ilość jest nieporównywalna z ilością ludzi w Stambule.

Zatłoczone ulice, tramwaje, w których człowiek jest upchnięty niczym sardynka w puszce, morze ludzkich głów gdy spaceruje się główną ulicą lub wejdzie do przejścia podziemnego.

Niesamowicie zatłoczone miasto, i to w listopadzie, poza sezonem turystycznym. Znaczy tubylcy, znaczy potworna ilość tubylców. Turyści też są oczywiście. Widać ich głównie w kolejkach do zabytków. Jeśli chce się uniknąć godzinnego stania to należy się zjawić wcześnie, najlepiej kilka minut przed otwarciem kas. Wtedy wszystko się załatwia sprawnie i zwiedza się zdecydowanie przyjemniej, bo nie trzeba się przeciskać między ludźmi.

Wyjątek jeśli chodzi o stanie w kolejce stanowi kolejka do Błękitnego Meczetu. Tu wszystko idzie jak na taśmie produkcyjnej.

Tubylcy są przygotowani, dla zapominalskich turystek mają szale na głowę, przy wejściu pobiera się plastikową torebkę, zdejmuje buty i potem z butami w ręku podąża dalej… Po ściśle wyznaczonych ścieżkach, porządek musi być. Meczet jest wielki i to właściwie tyle, no jeszcze zalatuje brudną skarpetą, tłok jest… Opłaty nie ma, ale przy wyjściu upoważniony Turek donośnym głosem upomina się o datki na odbudowę świątyni. Osobiście polecam raczej odwiedzenie mniejszych meczetów. Zdobienia będą równie piękne, a atmosfera na pewno mniej bazarowa. Polecam też obejrzenie Hagia Sofii i Pałacu Dolmabahce. Ten ostatni to bardziej nowoczesna i europejska siedziba Sułtana. Nie jest on tak wielki jak pałac Tokapi, ale jeśli chodzi o wystrój wnętrz, to bije go na głowę. Tam mamy głównie płytki, tu jest wszystko co miał do zaoferowania XIX wiek, a mało tego nie było.

Hol ceremonialny jest tak bogato dekorowany, że nie wiadomo na co patrzeć, bo detal goni detal, ornament przeplata kolejny ornament, a całość, zapewne zgodnie z zamierzeniem, robi ogromne wrażenie.

W centralnej części holu stoi ogromna flaga z podobizną Taty Turka czyli Mustafy Kemala Ataturka – pierwszego prezydenta Turcji. To postać bardzo w tym kraju poważana, bez niego nie byłoby Turcji jaką dziś znamy. My trafiliśmy akurat na rocznicę jego śmierci: 10 listopada – święto narodowe. Przewodniki głosiły, że w ten dzień o 8:55 (godzina śmierci) cały ruch w Turcji się zatrzyma, staną samochody, staną ludzie na ulicach, wszyscy w zadumie będą wspominać ojca narodu. No nie do końca. Zawyły syreny na statkach, to fakt, ale na tym się właściwie skończyło.

Starsza pani w domu na przeciwko nadal wieszała pranie, nasz pseudo boy hotelowy nadal oglądał turecką telenowelę na smartfonie, samochody jeździły, ludzie spieszyli w sobie znanych kierunkach…

Gdyby nie informacje z przewodnika, nawet byśmy się nie zorientowali, że coś się dzieje, no może powywieszane wszędzie flagi z podobizną dałyby nam do myślenia, bo tych rzeczywiście nie brakowało. Tata Turek nie cieszy się już takim szacunkiem jak kiedyś. Turcy wracają do tradycji, której zakazał. Kobiety na ulicach noszą hidżaby, czadory, a nawet nikaby. Kobiety ubrane po europejsku są taksowane i oceniane. Odczułam to jadąc komunikacją miejską na lotnisko. Mimo iż ubrana byłam, jak na standardy europejskie, bardzo przyzwoicie (jeansy i bluzka z długim rękawem, lekki dekolt odsłaniający kości obojczykowe) to pod uporczywym spojrzeniem tubylca w metrze poczułam się niepewnie. Aprobaty w nim nie było, raczej potępienie i wrogość. No tak, inna kultura, inne zwyczaje, nic dziwnego, że tak patrzą. Kobieta to tu przecież byle co, zakutana w burkę ma być i nosa z domu nie wyściubiać. Stereotypy popłynęły w mojej głowie rzeką. Ale to nie do końca tak. Chwilę później przemiła pani zasnuta od stóp do głów w czador pokazała mi, że zwolniło się na przeciwko niej miejsce. Z wdzięcznością skinęłam głową i uśmiechnęłam się. Potem zarejestrowałam jej strój i przez chwilę myślałam, że też spojrzy na mnie potępiająco. Tymczasem ona się uśmiechnęła! I była w tym uśmiechu tak ogromna życzliwość i tyle ciepła, że mnie też zrobiło się ciepło na duszy.  To był najpiękniejszy uśmiech jaki w życiu widziałam u obcej mi przecież osoby,  promieniujący dobrocią, radością, spokojem i całą masą pozytywnych rzeczy, które się czuje, a które ciężko wyrazić. Można? Można, wystarczy tylko chcieć.

Zostaw komentarz