W sumie wyszło nam tego 884 mile czyli jakieś 1400km nowego doświadczenia na 2oo. A jak było to sobie poczytajcie sami:
Dzień 1: Od narodzin Piotrka po wyjście Żubra
Wyjazd zaplanowany na niedzielę 15.08 głównie ze względu na mnie, gdyż albowiem dzień wcześniej dopiero z urlopu rodzinnego wróciłem. W chałupie ciągle remont ale cóż – plan jest taki, że wrócimy w środę a potem czwartek i piątek na dokończenie remontu i posprzątanie przed powrotem rodziny. Czas na wyprawę na moto musi się znaleźć, wszak jakieś priorytety w życiu trzeba mieć :-D
Plan jest ambitny – zakłada jakieś 1600km w 4 dni wraz ze zwiedzaniem 25 zamków. Ruszamy o 8 rano ze Statoila z Damianem i jego piękniejszą połową Karoliną robiącą za plecaka. Pierwszy postój jest planowany zaraz za Sochaczewem, dokąd ma dolecieć Grzegorz. Grześ niestety nie będzie nam mógł towarzyszyć na całej trasie ale pierwszy dzień kawałek nas odprowadzi. Na drugi dzień na Dolnym Śląsku ma nas dopaść Wiewiór (100% będę) i ewentualnie Fosnefes (nooo, jeszcze nie wiem…, Agata …, dzieci… itp, itd.). Wszystko zgodnie z planem, na stacji benzynowej tankowanko, śniadanko i ruszamy w kierunku pierwszego zamku na naszej trasie – w miejscowości Gołuchów w powiecie Pleszewskim. Po drodze jesteśmy umówieni z Voytassem, który dogania nas z okolic Golubia Dobrzynia. Zanim jednak spotkamy się z Voytassem dopada nas jego sms: ‘Oczywiscie bedzie obsuwa…Pie[ocenzurowano] sznurowadła…Postaram sie nadrobic w trasie’ – znaczy się ma problem, na który my jako uczynni koledzy natychmiast znajdujemy rozwiązanie: ‘dawaj do nas, my cie nauczymy jak sie wiaze sznurowadla’. (buźka)
Voytass dobija do nas z pewnym opóźnieniem ale najważniejsze, że cały i zawiązanymi sznurówkami (hey!).
- Kotku, to jest Voytass – Damiano dokonuje prezentacji – A to moja żona …
- Piotrku? Jaki Piotrku?! Twoja żona ma na imię Piotrek?!?
I tak właśnie w efekcie lekkiego przygłuchu Voytassa, niewątpliwie spowodowanego kilkoma godzinami jazdy intruzem na tzw. ‘pełnym ogniu’, narodził nam się Piotrek i tak już miało pozostać do samego końca wyprawy :-)
Do Gołuchowa docieramy akurat w porze obiadowej, tak więc jednogłośnie uchwalamy, iż zwiedzanie zamku rozpoczynamy od restauracji. Nie wiedzieć czemu Damian w drodze z parkingu do knajpy łapie w rękaw osę, która (jak to osa) w ostry sposób przekonuje go, żeby ją natychmiast wypuścił.
Knajpa sama w sobie nic nadzwyczajnego, jednak warta wspomnienia ze względu na dwie okoliczności: po pierwsze wysoce oryginalnej lodówki typu zewnętrznego
a po drugie wysoce rozwiniętego stopnia ucywilizowania objawiającego się w możliwości płatności kartą za spożyty posiłek. A było to tak:
Aby czasu więcej nie tracić postanawiamy po zjedzeniu pysznego skądinąd obiadku nie czekać na rachunek, tylko osobiście udać się do kasy. I tu pojawiają się ‘schody’ – Voytass pokazuje… kartę:
- Kartą nie przyjmujemy!
- Jak to nie przyjmujecie?! Żartuje Pani! A mi w banku mówili, że mogę tym płacić!
- Kartą za takie małe kwoty nie przyjmujemy.
- No trudno, niech będzie gotówka – staram się iść na ugodę i przyspieszyć.
- A drobniej nie ma? Nie mam wydać ze 100zł – i tak moje chęci przyspieszenia diabli wzięli.
- To ja może kartą zapłacę za dwie osoby to będzie większa kwota
- No dobrze, da Pan tą kartę…. hihihi….eeee… gdzie to się wsadza?…eeeee…. Krysiuuuuuu, chodź bo klient kartą płaaaciiii!… Jak to się tu robi?…eeeee… nie działa…eee zaraz, tutaj trzeba przeciągnąć…. eeeee …nie, znowu coś nie tak…. hihihi wie Pan…. eeee ….bo to coś nie łączy….eeee hihihi….oooo tu się wsadza!… eeee, nie! na odwrót!….jest!działaaa!
Damiano już w połowie tego spektaklu nie wytrzymuje i idzie zwiedzać wc ale my twardo stoimy przy kasie i trzymamy powagę. Uuuuhhh, ciężko jest ale dajemy radę (hey) – postępu cywilizacji wszak zniechęcać kpiną niewczesną nie godzi się :-D
Obiadek w końcu zapłacony więc idziemy zwiedzać zamek. Okazuje sie niestety, że wejście jest tylko w grupach zorganizowanych z przewodnikiem i o określonych godzinach, także musielibyśmy czekać na kolejną turę. Zgodnie uznajemy, że po obejściu obiektu z zewnątrz i przeczytaniu informacji przewodnikowych pierwszy nasz zamek możemy uznać za zaliczony :-). Postęp cywilizacyjny nadal jest bardzo widoczny co objawia się całymi gronami kamer zwisającymi z każdego narożnika niebrzydkiej skądinąd budowli. Tam, gdzie jeszcze jest kawałek wolnego muru, tam już zwisają kable przygotowane do zawieszenia kolejnych kamer – widok powoduje szczękoopad do samej ziemi i prowadzi do głębokiej refleksji pt: ja pitolę, gdzie był/jest konserwator zabytków?!?
Przed wyjazdem w dalszą drogę zwiedzamy jeszcze jeden arcyciekawy obiekt, w którym dowiadujemy się iż…
… w dzisiejszym świecie to za darmo można co najwyżej w gębę dostać :-)
W dalszą drogę wyruszamy w trzy moto – Grzesiek musiał niestety nas opuścić i wracać, gdyż albowiem robota nie chciała opuścić Jego. jak dowiedzieliśmy się później – po drodze wpadł w taką nawałnicę z gradobiciem, że szybka w motórze nie wytrzymała. Całe szczęście, że Grzechu cały.
Naszym celem jest Bolków, gdzie mamy zamiar zapaść na kempingu a na drugi dzień zacząć od zamku. Sama droga im bliżej Śląska tym fajniejsza, coraz więcej fajnych winkielków, raz do góry, raz do dołu. Zaliczamy kilka kropel deszczu ale generalnie pogoda jest ok. widoczki coraz fajniejsze i prawie bez przygód docieramy do Bolkowa. Prawie, ponieważ Voytass postanawia nam jednak zafundować dwa przerywniki w tej sielance:
Jedziemy sobie piękną drogą przez las – pierwszy Damian (z Piotrkiem oczywiście :-)), drugi ja i trzeci Voytass. Droga prosta, równa, więc lecimy dość szybko. W pewnym momencie orientuję się, że w lusterku nie widać światła Voytassa – stoooop! Czekamy przez chwilę ale kolega się nie pojawia więc nawrotka. Chwile wcześniej mijaliśmy stację benzynową i okazuje się na szczęście, że z Voytassem wszystko w porządku tylko postanowił zatankować … siebie Redbullem. Tankujemy? Eeeee, nie, dopiero 60mil od ostatniego tankowania…
Po krótkim postoju ruszamy dalej. Jakiś czas potem mijamy jedną nieczynną stację benzynową, potem drugą nieczynną, trzecią… Voytass zaczyna jechać dziwnie spokojnie. Zatrzymujemy się i okazuje się, że kranik juz dość dawno na rezerwę przestawiony. Przed chwilą mijaliśmy tabliczkę kierującą na stację benzynową 2km w bok – postanawiam tam podjechać i sprawdzić. Stacja owszem jest ale… zamknięta. Na szczęście przy bramie stoi ochroniarz a szefowa jeszcze nie wyszła i po krótkich negocjacjach udaje się załatwić dla nas specjalne otwarcie. Chłopaki po chwili podjeżdżają i Voytass osiąga swój życiowy chyba rekord: 11,48 litra a do baku wchodzi podobno 12…
Kemping w Bolkowie okazuje się być bardzo zacnym noclegowiskiem – oferuje zaciszne miejsca na rozbicie namiotów (przy każdym gniazdko i kran z wodą) a poza tym miejsce do grillowania (z dużym murowanym grillem) oraz dobrze wyposażone, czyste zaplecze sanitarne z ciepłą wodą. Duży plus – miejsce naprawdę godne polecenia.
Po krótkich negocjacjach i porównaniu cen domków i miejsc biwakowych decydujemy sie na nocleg w namiotach. Voytass w międzyczasie sprawdza terenowe możliwości intruza z bagażem zapadając się na parkingu w błocie po ośkę. Właściciel kempingu zapewnia, że tam jest twardo tylko ostatnio dosypali jakieś pół metra ziemi i jeszcze nie ubili…
Damiano z Piotrkiem rozkładają swoją sypialnię a ponieważ Voytass wspaniałomyślnie oferuje mi gościnę pod swym dachem, ja niewiele myśląc wypakowuję kuferek i deklaruję wyjazd po zaopatrzenie. Sklep jest na szczęście niedaleko i w dodatku pomimo święta czynny więc trzy czteropaki Żubra, dwa kilo kiełbasy, pomidory, węgiel, podpałka, zapałki, musztarda, pieczywo itp szybko lądują na moto. Kuferek co prawda nieco przyciasny się wydaje ale co tam – lekki docisk i przynajmniej jeden pasek udaje się dopiąć. Do kempingu dojedzie. Przy okazji jak zwykle podczas wypadów na moto nawiązuje kontakt z tzw lokalesami:
- Kooolegooo, a co to za sprzęt jeeeest?
- Motocykl
- To chyba muuuusisz go cały czas pucować, że się tak błyszczy… a to haaarleej?
- No nie harlej ale też błyszczący
- A drogiiii? A dużo paliiiii?
- No, drogi, a pali tyle ile mu wleję, do dna
W ramach wymiany informacji dowiaduję sie jeszcze, że w tej Polsce to hu… jest ale gdzie indziej jeszcze gorzej, że mój rozmówca to pier… jechać do Irlandii na zmywak, skoro tutaj ma budowę naprzeciwko domu i jak wstanie o 6 rano to od razu w robocie jest, że żona i dzieciaki to harują jak woły na wyspach a on to tak nie będzie zapier… itd, itp. Podróże kształcą. Uwielbiam kontakt z ludźmi :-)
Delikatnie błądząc wracam w końcu na kemping i natychmiast po zdjęciu kasku dociera do mnie charakterystyczny aromat Żubra. Co jest qfa?!? Patrzę a tu ze szczelin mojego kuferka ciurka sobie całkiem żwawy i zapieniony potok. Łożeszty w mordę! Dawaj wszystko wyrzucać na trawę. Straty na szczęście okazują się stosunkowo niewielkie – jeden Żubr wyszedł ale pozostałe ocalały, zapałki diabli wzięli ale towarzystwo na szczęście ma zapalniczki, węgiel suchy więc jest dobrze. Następnym razem nie będę się tak siłował z zapięciem kuferka gdy piffko na dnie leży w pamięci mając, iż kuferek mój mocowany jest na śruby z nakrętkami typu motylek wystającymi z dna :-)
Dodatkowym skutkiem ubocznym jest konieczność wyprania mojego windstopperowego kołnierza, który będąc na dnie kuferka zaliczył był piwną kąpiel i istniała realna obawa, iż dnia następnego przy potencjalnej kontroli policyjnej natychmiast po podniesieniu szybki kasku zostanę odstawiony za wiadomą izbę :-)
W międzyczasie dostajemy info od Fosnefesa: Wiewiór nie jedzie bo mu immobilizer nie działa natomiast on sam dostał zezwolenie od wyższej instancji i jutro do nas dobije gdzieś na trasie. Nie ma to jak wszystko dokładnie zaplanować – a już kolega ogoniasty jest w tym planowaniu prawdziwym, niedoścignionym mistrzem :-). Wiewiór – pozdrawliajem Tiebia!!! :-)
Dzień drugi – wyjazd bez mokrych gaci to jak nie wyjazd
Z samego rana skoro świt ok. 9 gramolimy się z namiotów. Pogoda taka sobie – na początku nawet lekko pada ale wkrótce przestaje na szczęście. Pakujemy graty i w drogę. Pierwszy punkt programu to oczywiście…
…oczywiście nie zamek tylko śniadanie :-). Dzień wcześniej namierzony drogowskaz doprowadza nas prosto na stację Statoila z całkiem przyzwoitym barem. Panienka tylko za tym barem śnięta jakaś: Damian zamówił śniadanko dla siebie i Piotrka a my z Voytassem stoimy i grzecznie czekamy bo barmanka poszła na zaplecze. Za jakiś czas wychyla się zza drzwi zdziwiona:
- Podać coś jeszcze?
- No tak, my też chcielibyśmy zjeść jakieś śniadanie.
- Ja myślałam, że to już całe zamówienie było…
Całe szczęście, że się obudziła i wkrótce na stole ląduje całkiem znośne śniadanko typu jajecznica i parówki. W międzyczasie dzwoni Fosnefes z informacją, że Wiewiór niestety nadal przegrywa sparing ze swoim alarmem i pomimo szczerych chęci najprawdopodobniej nie da rady odpalić sprzęta gdyż albowiem baterie od pilota mu siadły. Łącząc się z kolegą Ogoniastym w bólu postanawiamy go wesprzeć przynajmniej na duchu:
- Wiewiór – dzwonimy do niego – mamy dobrą informację: na tym Statoilu w Bolkowie gdzie teraz jesteśmy są baterie do pilotów, mamy kupić?
Loża szyderców rządzi, loża szyderców radzi, loża szyderców nigdy cię nie zdradzi :-)
Po śniadanku pakujemy się na sprzęty. Damian zgodnie z nową świecką tradycją odgania się od jakiejś osy, jednak tym razem postanawia jej do rękawa nie łapać i ruszamy na zamek. Miejsce fajne – od razu na myśl przychodzi co by się tu działo, gdyby udało się wynająć taki obiekt na Intruzownię…
W międzyczasie uzgadniamy z Jackiem miejsce spotkania Ząbkowicach Śląskich i ruszamy w kierunku na Wałbrzych. Droga fajna, miejscami dość szeroka i z fajnymi zakrętami – aż chce się jechać. Na jednym z łuków pod górę, będąc w całkiem przyzwoitym złożeniu widzę nagle, że jadący przede mną Damian gwałtownie traci prędkość. …shock… odruchowo naciskam na klamkę hamulca i moto zaczyna pode mną tańczyć tak, że z trudem udaje mi się utrzymać na pasie. Nie powiem: mokro w gaciach zaczęło się robić… Potem okazało się, że Damian musiał zredukować bieg i miał z tym niewielki problem a mocno obciążony motocykl jadąc pod górę po prostu musiał zwolnić. Nauczka na przyszłość jest taka żeby przede wszystkim na takich traskach trzymać większy dystans między maszynami a poza tym poćwiczyć jednak hamowanie na łuku przy każdej możliwej (i bezpiecznej) okazji…
Docieramy w końcu pod Wałbrzych i w związku z dość niezłym czasem postanawiamy odwiedzić całkiem nieplanowany na naszej trasie zamek-pałac Książ. Gdyby wzrok mógł zabijać to bylibyśmy po wielokroć martwi mijając ludzi, którzy zasugerowani wielkim znakiem Parking zostawili samochody 2km od zamku i teraz piechotką do zamku dymają. Aleja po której jedziemy ma co prawda charakter parkowy ale żadnego zakazu wjazdu nie było. Wbijamy się więc na motocyklach pod samą bramę na kolejny parking, na którym zgodnie ze znakiem nie ma wolnych miejsc ale co to dla nas – dla motocykli zawsze coś się znajdzie …hey…
Zwiedzanie ponownie zaliczamy tylko od zewnątrz ale i tak wrażenie jest jak najbardziej pozytywne. Pałac jest naprawdę piękny i bardzo malowniczo położony. Ludzie kiedyś to wiedzieli jak się w życiu urządzić… A środek można będzie zwiedzić przy następnej okazji np. porą jesienno-zimową.
W międzyczasie łapiemy kolejny kontakt z Jackiem, który właśnie gdzieś na trasie całkiem przypadkowo zatrzymał się na tej samej stacji benzynowej co nasz forumowy kolega Kamil – świat jest jednak mały i intruder z intruderem zawsze się jakoś znajdą. Kamil niestety nie na 2oo tylko na jakichś 18 i nie mógł się w związku z tym do nas dołączyć – cóż, może następnym razem… Ponieważ Fosnefes całkiem przyzwoity czas ma i km-ów niewiele mu pozostało miejsce spotkania zmieniamy na Srebrną Górę i ruszamy.
Droga z naszej strony fantastyczna: serpentyny przez las. Szkoda tylko, że praktycznie na każdym zakręcie trzeba bardzo uważać na rozsypany piasek i drobny żwirek ale i tak zabawa jest przednia. Wkrótce mijamy tablicę z nazwą miejscowości i zatrzymujemy się obok mostku z którego grupa młodych ludzi organizuje sobie zjazdy na linie do wcale nie płytkiego wąwozu. Niektórzy z tych ludzi są naprawdę bardzo młodzi i w zasadzie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż oprócz zjazdów na linie 12-13 letnie na oko dziewczątka odziane dość skąpo bez żadnego skrępowania obściskują się z niewiele starszymi kolegami a na nasz widok krzyczą:
- Zabierzcie nas stąd bo nudno tu jest i nam palić nie pozwalają.
Bez komentarza.
Jedziemy szukać knajpy, gdyż pora już obiadowa się zrobiła a poza tym knajpa jak wiadomo zawsze doskonałym miejscem na punkt zborny jest. Jacek pewnie też już gdzieś w pobliżu. Przy obiadku czekamy na Jacka, który faktycznie po krótkich poszukiwaniach i telefonicznej nawigacji trafia na miejsce.
W międzyczasie zrobiło się trochę późno a ponadto ładna pogoda zdaje się właśnie kończyć, decydujemy o odpuszczeniu sobie podjazdu na twierdzę i postanawiamy jechać dalej. Decyzja jest poparta dodatkowym straszeniem Fosnefesa, który ma za sobą jazdę pod górę po szutrowej drodze stanowiącej objazd z uszkodzonej drogi ‘głównej’. Dojeżdżamy do objazdu, który okazuje się być stromą, wąską i krętą szutrówką przy której duży baner głosi, że za stan objazdu odpowiedzialny jest dyrektor jakiśtam, nr tel. taki i taki – widać niejeden ch… już na tym panu zawisł.
Tymczasem zjeżdżamy – ja pierwszy, potem Voytass, Fosnefes a na końcu Damian z Piotrkiem. Zapinam jedyneczkę i spokojnie bez hamulca jedynie na silniku zjeżdżam w dół, potem dwójeczka i to samo – nie jest tak tragicznie chociaż uważać trzeba. Voytass za mną ale chwilę potem z lusterek giną światła pozostałych dwóch motocykli. Zatrzymujemy sie i czekamy – za chwilę się pojawiają więc kontynuacja. Po kilku zakrętach sytuacja się powtarza – znowu brak świateł więc znowu stajemy. Za chwilę dojeżdżają i okazuje się, że zaraz na początku zjazdu Jacek a zaraz za nim Damian z Piotrkiem zaliczyli glebę typu hamulec=>uślizg przedniego koła=>gleba. Tym sposobem mokro się zrobiło w kolejnych gaciach naszej wyprawy :-)
Uszkodzenia motocykli na szczęście okazały się znacznie mniejsze niż uszkodzenia psychiki – z tymi pierwszymi dajemy sobie radę na najbliższej stacji benzynowej a te drugie zostaną wyleczone tegoż samego wieczora ;-). Uciekając przed baaardzo ciemną chmurą
lecimy w kierunku na Kamieniec Ząbkowicki gdzie czeka na nas kolejny zamek. Niewątpliwie piękny i bardzo ciekawy obiekt. Jest tylko jedno drobne ale – pomimo objazdu wokół miejscowości mając zamek cały czas widoczny na wzgórzu nie udaje nam się znaleźć wjazdu na owo wzgórze a co za tym idzie nie udaje nam się dotrzeć do zamku. Ponieważ godzina coraz późniejsza a chmura coraz ciemniejsza i coraz bliżej nas, widząc znak końca miejscowości decydujemy, że kiedyś tu jeszcze wrócimy i kierujemy sie na Otmuchów.
Do Otmuchowa docieramy w pierwszych kroplach deszczu i szybko dochodzimy do wniosku, że zamek poczeka do jutra rana a my szukamy noclegu nad jeziorem. Krótka rozmowa z miejscowymi i już jedziemy do ośrodka Kotwica nad jeziorem Otmuchowskim. Na miejsce docieramy już w strugach deszczu. Okazuje się, że miejsc generalnie nie ma ale dajemy radę wynegocjować jeden 4-osobowy domek standardu ‘Gierek’ i niedługo potem zasiadamy pod wiatą z widokiem na jezioro. Flaczki, pierogi, piwko i tym podobne okazują sie na tyle dobre, że posiedzenie nieco się przedłuża – najpierw pod wiatką a potem w barze. W pewnym momencie Voytass bawiąc się latarką na sznureczku (hehehe, zupełnie jak moja 9-miesięczna córeczka :-) – przepraszam za dygresję, tak mi się skojarzyło ;-)) trafia nią centralnie w szklankę z piwem, które prawie w całości ląduje na…. spodniach Voytassa - tak, i tym sposobem mamy kolejne mokre gacie tego dnia :-) co uznajemy za bardzo dobry pretekst do zakończenia imprezy.
Umiejący liczyć zapewne doliczyli się już, że jest nas 5 osób a nie 4. Na szczęście Fosnefes, jako największy twardziel dnia dzisiejszego oświadcza, że może spać na materacu gdyż albowiem lubi sobie podymać przed snem…
po czym wyciąga pompkę…
i przystępuje do dymania materaca :-). Ponieważ pompka należy do zaawansowanych technologicznie wkrótce potem materac jest gotowy. Dzień drugi uznajemy za zamknięty i w akompaniamencie chrapania na 5 głosów (no dobra: 4 żeby się Piotrek nie obraziła :-)), skrzypienia Fosnefesowego materaca (bez żadnych skojarzeń proszę :-)) i przejeżdżających za płotem pociągów regenerujemy siły przed dniem trzecim…
Dzień trzeci – jak to standardy nam się podwyższały
Rano wyspani i rześcy pakujemy się na motóry. Pogoda piękna aż się chce jechać. Ponieważ bufet na kempingu czynny dopiero od 12 decyzja może byś tylko jedna – śniadanie ‘na mieście’. Po kilku minutach wjeżdżamy ponownie do Otmuchowa i kierujemy się od razu na wzgórze zamkowe gdyż albowiem na bramie wjazdowej widnieje duży szyld reklamujący restaurację. Parkujemy się na tyłach niebrzydkiego skądinąd budynku który okazuje się być … chciałbym powiedzieć, że właśnie ową restauracją ale niestety – jest to budynek Urzędu :-(. Budzimy niejaką sensację wśród grupki urzędników konsumujących właśnie porannego papieroska przed budynkiem, ale że sławą (choć zasłużoną bez wątpienia :-)) trudno jest żołądek napełnić, ruszamy na poszukiwania knajpy. Restauracja okazuje się być zaraz za rogiem ale niestety zamknięta :-( – trudno, trzeba będzie strawę duchową na pierwszym miejscu postawić – idziemy zwiedzać zamek.
Obiekt jest dość ciekawy, fajnie położony i w dobrym stanie, jedynie zęby bolą jak się patrzy na dobudowaną zapewne znacznie później część z dumnie prezentującym się napisem ‘Restauracja’.
Jakaś epidemia czy co? Albo naręcza kamer albo neony w stylu gierkowskim, jakby w takim miejscu nie dało się umieścić czegoś bardziej pasującego charakterem do całości.
Ale nieważne, pomimo bliskiego już załamania głodowego wpadamy na genialny w swej prostocie pomysł – jest restauracja i hotel to musi być też jedzenie! Ruszam do recepcji i faktycznie chwilę później zostajemy zaproszeni do eleganckiej sali śniadaniowej,
a kolejną chwilę później na stół wjeżdżają całkiem sympatyczne zestawy śniadaniowe. Jak wyprawa po zamkach to wyprawa po zamkach – i śniadanie na zamku musi być zaliczone, mniam! :-). Postęp w porównaniu ze śniadaniem na stacji benzynowej da się zauważyć :-)
Pokrzepieni na ciele i na duchu ruszamy na wieżę widokową skąd widać jak na dłoni, że…
… ładna pogoda ma się wyraźnie ku końcowiniestety. Protesty Piotrka chcącej koniecznie wracać i zobaczyć zamek w Kamieńcu Ząbkowickim zostają przegłosowane i decydujemy o ucieczce w kierunku wprost przeciwnym do nadciągającej chmury.
Rzut oka na mapę przekonuje nas do opcji zawadzenia o Czechy bo dlaczego by nie posmakować trochę lepszych dróg .?.. Zaraz, tylko jak tam wygląda sprawa z winietkami dla motocykli? Na takie pytanie odpowiedź musi znać nasz kolega forumowy udający policjanta ;-):
- Siema LuTo. Nie wiesz czasem jak wygląda sprawa z winietkami na motóry w Czechach? Trzeba mieć czy nie?
- Nie, na motóry nie obowiązują ale musicie bardzo uważać na policję bo strasznie trzepią.Jak jest ograniczenie do 50 to jedziecie 50 i ani trochę więcej.
Po takiej koleżeńskiej poradzie wleczemy się przez Czechy przez pierwszą godzinę niemiłosiernie pilnując wszelkich zauważonych i wymyślonych ograniczeń aż w końcu trafia nas klasyczny szlag i postanawiamy, że dalej jedziemy dokładnie tak jak w Polsce – czyli przestajemy dawać się wyprzedzać wszystkim ciężarówkom i emerytom w skodach. Nooo, wreszcie tempo jest zadowalające i przestaje być śpiąco ;-)
Po drodze zatrzymujemy się na chwilę przy pomniku upamiętniającym bohaterstwo naszych południowych sąsiadów podczas ostatniej wojny. Sądząc po wielkości pomnika bohaterstwo to było ogromne ;-) Szkoda, że nie znamy dokładnie historii miejsca bo po powrocie okaże się (tzn Voytass wykopie informację), że miejsce jest dość ciekawe i warte odwiedzenia.
Tymczasem dojeżdżamy do Czeskiego Cieszyna a w żołądkach burczeć zaczyna. Plan jest co prawda taki, żeby zjeść gdzieś w Polsce (brak Ceskich Korun) ale przypadkowo zatrzymujemy się na parkingu obok knajpki, z której dochodzą smakowite zapachy a sympatyczna gospodyni zachęca nas do wstąpienia na małe conieco. Okazuje się, że nie ma problemu żeby zapłacić w złotówkach, także decyzja jest oczywista – kochamy czeską kuchnię :-)
Po dwóch godzinach najedzeni jak bąki siadamy na motocykle i gonimy do Polski. Okazuje się niestety, że w czasie siedzenia w knajpie minął nam nie tylko głód ale i ładna pogoda gdzieś sobie poszła. Jest znacznie chłodniej a na ekspresówce na Bielsk bardzo szybko łapie nas deszcz. Zanim znajdujemy stację, na której można się zatrzymać i wbić w kondomy jesteśmy już dość dobrze mokrzy. Zanim dajemy rade zatankować i się przebrać to przestaje padać. I tak w zasadzie będzie już do końca dnia. Plan jest taki, że dociągniemy do Niedzicy ale rzeczywistość polskich dróg weryfikuje nasze ambicje. W okolicach Suchej Beskidzkiej dochodzimy do wniosku, że nie ma sensu dalej moknąć i czas szukać kwatery. Ku naszemu zdziwieniu okazuje się, że w takiej wydawałoby się turystycznej miejscowości, nie ma żadnych szans na znalezienie noclegu – po prostu brak jest wolnych miejsc. Na szczęście właściciel jednego z pensjonatów kieruje nas do odległego o kilka km Makowa Podhalańskiego, gdzie bez większego problemu namierzamy pensjonat http://www.willa-marysin.pl/kontakt.html. Drogowskazy kierują nas mocno pod górę aż dojeżdżamy do pięknej willi,
która okazuje się być naszym najdroższym ale i najbardziej komfortowym noclegiem podczas tej wyprawy. Pierwszy nocleg –namiot, drugi – domek, trzeci – pensjonat … hmmm, całe szczęście, że już kończymy bo nie wiadomo, czy na dalszy ciąg wyprawy nie musielibyśmy kredytów zaciągać ;-). Mówiąc o komforcie ostatniego noclegu niestety nie mogę w pełni potwierdzić tego faktu w odniesieniu do mojej skromnej osoby, gdyż albowiem z powodu ograniczonej ilości pokoi oraz twardej postawy Fosnefesa, który stanowczo żąda dla siebie tym razem samodzielnego łóżka zamiast skrzypiącego materaca, zmuszony jestem dzielić małżeńskie łoże z Voytassem. Ci, którzy znają owego barbarzyńcę z pewnością łączyć się ze mną w bólu będą ;-) a ci, którzy nie znają i tak nie zrozumieją przynajmniej do czasu kolejnej Intruzowni, na której tenże raczy wreszcie się pojawić :-). Powyższe nie dotyczy Wiewióra – wiem, że mieliście spać razem ale wredny immobilizer pokrzyżował te plany – oświadczam publicznie, że nie miałem z tym nic wspólnego i mam nadzieję, że kolega ogoniasty zazdrosny nie będzie ;-P
Zanim jednak udamy się na zasłużony odpoczynek udajemy się ‘do miasta’ w celu uzupełnienia płynów ;-). W drodze powrotnej naszą uwagę przyciągają witryny sklepów z farbami i lakierami w których można kupić … filiżanki, zegary ścienne, kosze na bieliznę itp. – jednym słowem wszystko, tylko nie farby i lakiery.
No cóż, taki lokalny folklor małych górskich miejscowości ;-)
Dzień czwarty – powrót
Rano pierwszym punktem programu jest śniadanko podane w eleganckiej sali jadalnej pensjonatu.
Potem siadamy na motóry, pamiątkowa fotka przed pensjonatem i w drogę – kierunek Nowy Wiśnicz. Niedzicę postanowiliśmy sobie odpuścić mając świadomość, że na wieczór wszyscy musimy się zameldować w okolicach Warszawy a Voytass to nawet w okolicach Golubia Dobrzynia. Czorsztyn i Niedzica pozostają naszym celem na kiedy indziej.
Sympatyczna droga, pogoda fajna i niedługo potem meldujemy się pod zamkiem. Zwiedzanie zaczynamy od kasy gdzie dowiadujemy się, że podobnie jak to było w przypadku Gołuchowa, zwiedzanie odbywa się z przewodnikiem i w turach a na następną turę trzeba czekać. Ponieważ Damian z Piotrkiem zwiedzali już wnętrza w zimie i twierdzą, że aż tak atrakcyjne to nie są, żeby czekać kolejne trzy kwadranse. Nooo, może jakby pani siedząca na kasie była przewodniczką to może byśmy się zdecydowali poczekać (nie, Voytass? ;-)) ale skoro nie to zwiedzanie ograniczamy do obejścia zamku z zewnątrz i zrobienie kilku fotek.
Dalsza droga prowadzi nas do jednego z ciekawszych moim zdaniem zamków w Polsce a mianowicie do zamku Krzyżtopór w miejscowości Ujazd. Chodzi mi tutaj przede wszystkim o jego historię, gdyż sam zamek jako taki obecnie można podziwiać jedynie jako ruinę z grubsza tylko oddająca jego dawną świetność. Ciekawe np. ile osób w Polsce (i nie tylko) zdaje sobie sprawę, że zamek ten w swoich czasach był drugim co do wielkości obiektem tego typu w Europie po francuskim Wersalu? A jeszcze ciekawsze jest to, że w takim stanie przetrwał zaledwie 11 lat! Budowano go przez 24 lata i posiadał 4 baszty, 12 sal, 52 komnaty i 365 okien – analogicznie z układem pór roku, miesięcy, tygodni oraz dni w roku kalendarzowym …ooo…. Jeden z kolejnych właścicieli zamku przetrwał w powszechnej świadomości do dzisiaj dzięki powiedzeniu ‘wart Pac pałaca’, a historię o wrednej babie to już sobie zainteresowani sami niech poczytają… ;-)
Przez całe lata zamek pozostawiony był sam sobie i służył okolicznym mieszkańcom jako kamieniołom ale na szczęście nie zdążyli go rozebrać do końca zanim lokalne władze zorientowały się co posiadają i otoczyły obiekt należną opieką. Aktualnie prowadzone są prace remontowe przy okazji których można dowiedzieć się m.in., że ‘polska język – trudna język’:
To, że miejsce wreszcie powraca do życia potwierdza znaczna liczba samochodów na parkingu oraz działająca knajpa serwująca pyszną zupę gulaszową i szarlotkę na ciepło – sprawdzone organoleptycznie! :-P
Niestety, wszystko co dobre kiedyś (a zazwyczaj znacznie szybciej niż byśmy sobie tego życzyli) musi się skończyć. Tak też dzieje się w przypadku naszej wyprawy – zamek Krzyżtopór jest ostatnim na naszej drodze i stąd już tylko jazda do domciu, który niektórzy z nas osiągają już po ciemku i na mokro ale za to wszyscy cali i zdrowi. Pozostają jak zawsze fantastyczne wspomnienia, zdjęcia, sporo nowego doświadczenia i grupa sprawdzonych Przyjaciół.
Karolina vel Piotrek, Damian, Voytass, Fosnefes – dziękuję za wspólnie spędzony czas i kolejną fantastyczną przygodę i mam nadzieję, że odrobina kpiny, na którą sobie pozwoliłem nikogo nie pozostawiła urażonym :-).
Knujemy kolejny wypad? ;-)