Dzień 1, Złe miłego początki
Śniadanie zjedzone, moto spakowane, antybiotyk zarzucony (w końcu na zdrowo to nie byłoby tej odrobiny szaleństwa ) godzina wybiła, no to w drogę. Umówiliśmy się z Voytassem na stacji Shell w Markach,Damian miał na nas czekać na stacji benzynowej za Wyszkowem.
Zajeżdżam na Shella, tankuję do pełna, płacę i w oczekiwaniu na Voytassa sprawdzam telefon i….. widzę dwa nieodebrane połączenia od Damiana. Oho, myślę sobie, jest bieda . Damian miał wczoraj wieczorem moto z serwisu odebrać więc zapewne mu się nie udało i jest nieciekawie. Dzwonię i okazuje się, że moto wprawdzie jest ale powietrza ni ma
To znaczy jest ale wyjątkowo na krótko udaje sie go zatrzymać w tylnym kole bo dmucha między szprychami i co tu robić? Warsztat daleko, telefonów nie odbierają – kiszka. Szybki telefon do przyjaciela i już wiemy, że w Pułtusku jest magik co takie rzeczy naprawia i nawet mniej więcej wiemy w której części Pułtuska on się znajduje. Delikatna modyfikacja trasy i lecimy. Damiana spotykamy na Orlenie w Pułtusku podpiętego do sprężarki i co dmuchnie to mu ucieka aż śwista . Zostawiam chłopaków na stacji i lecę szukać warsztatu, który okazuje sie być 200 metrów dalej. Gościu dość chłodno oznajmia, że dziurę to on załata ale koło to musimy sobie sami zdjąć Zdjąć koło?!? Tylne? A co z wałem?!?
Bułka z masłem, w końcu każdy z nas….. jest w tym temacie zieloniutki jak szczypiorek
Znowu telefon do warsztatu – tym razem na szczęście odbierają i po krótkiej instrukcji już wiemy. Gościu z warsztatu udostępnia podnośnik i klucze i widząc, że nie pękamy nawet trochę pomaga – „ja też jeżdżę na motocyklu” – mówi w końcu – „chcecie zobaczyć? dokąd lecicie?”. Okazuje się, że facet lata na Goldwingu a do sprzedania ma jeszcze Hondę VTX 1300 na pustych wydechach.
W dętce znajdują się 4 dziury powstałe najwyraźniej na skutek niewprawnego montażu koła (podczas przeglądu zakładali kilka nowych szprych). Dętka się łata, goście z warsztatu mocno przejęci (oddzwaniali kilka razy) myślą nad odpowiednią gratyfikacją, a Szeryf Wulkanizator z błyskiem w oku pyta – „palimy hondę?”. Wydechy faktycznie puste, że szyby drżą. Marchewy sama z siebie produkuje piękne, aż miło popatrzeć i posłuchać Potem czas na goldasa – cb radio, światła, nagłośnienie jak w limuzynie. Człowiek mówi, że tak lubi i fajnie jest. Na koniec gdy chcemy zapłacić słyszymy tylko „od motocyklistów nie biorę, powodzenia i szerokości, do zobaczenia na jakimś zlocie”. Równy gość.
Około 2 godzinki poślizgu i lecimy w trasę. Drogi polskie jakie są każdy wie. Krajobrazy i piękne chmury w okolicach Augustowa są na zdjęciach. W końcu – Litwa. Słyszeliśmy, że tutejsza policja nie przepada za naszymi blachami więc jedziemy grzecznie 90km/h poza zabudowanymi, 50km/h w zabudowanych i kilka spostrzeżeń:
1. generalnie wszyscy jadą tak samo grzecznie
2. generalnie tych wszystkich jest 5 razy mniej niż w Polsce
3. generalnie ci wszyscy pięknie mrugają światełkami jak już przejadą obok ręcznej suszarki
4. generalnie droga jest szeroka, gładka, bez łat i kolein chociaż na mapie jest oznaczona jako żółta – czyli tam też się da . Dlaczego u nas nie bardzo to wychodzi?
Po tych jakże optymistycznych spostrzeżeniach nasza średnia prędkość niepostrzeżenie delikatnie wzrasta W miejscowości Alytas wbijamy się na stację, tankujemy i do kasy. „From six please” – staram sie brzmieć światowo ale oczy po drugiej stronie kasy mówią same za siebie. Facet nie panimaje ni w ząb. Pokazuję 6 palców ale efekt podobny. „A może po Polsku?” – tu Voytass wykazał przytomność umysłu. Spojrzenie po drugiej stronie kasy natychmiast sie zmienia, pojawia się szeroki uśmiech i potwierdzenie zrozumienia. Uffff, pierwszy kontakt z tubylcami nawiązany
Do Wilna dolatujemy pod wieczór. Z wcześniejszej analizy mapy i planu miasta wynika, że nasz hotel znajduje się niedaleko na północ od centrum. Dojeżdżamy do dużego ronda, widzę kierunek na centrum w prawo. Szybka analiza umysłowa podpowiada, że jadąc od zachodu prawa strona to będzie południe więc na północ od centrum powinno być w lewo. Tak też zakręcam a chłopaki za mną. Jadziem i jadziem ale miasto wygląda jakby zaczynało sie kończyć a nie widać nic, co by chociaż przypominało hotel niedaleko od centrum. Wyciągamy plan, znajdujemy na nim jedno duże rondo na zachód od centrum i wychodzi nam, że powinniśmy jednak pojechać na nim prosto i chwila moment dolecimy do ulicy Kalvariju, tam w lewo, pierwsza w prawo i będziemy w hotelu. Wracamy do ronda, skręt w lewo (czyli tak jak za pierwszym razem byłoby prosto) i …. droga zamiast łagodnym łukiem w prawo (jak wynika z planu) kieruje się w lewo. No co jest znowu?!? Przy pierwszej sposobności zjeżdżamy w prawo i w końcu na kolejnym skrzyżowaniu widzimy drogowskaz na ulicę Kalvariju. No, jesteśmy w domu Skręcamy w lewo w ulicę Kalvariju i po jakimś czasie miasto znowu wygląda jakby zaczynało się kończyć. Widzę na przystanku policję więc daję kierunek w tym samym momencie, gdy lekko zdziwiony policjant zaczyna wyciągać lizak do zatrzymania.
„A Wy z Polszy? Prawo jazdy A kategorii u Was jest? Pokażycie pażałsta”
„A proszę bardzo. A pokażecie nam jak dojechać do hotelu Ecotel? A gdzie my teraz jesteśmy?”
Policjant pokazuje nam punkt daleko poza zasięgiem naszego planu miasta. Okazuje się, że znowu pojechaliśmy w złą stronę i musimy zawrócić. Jakiś trefny ten plan nam widocznie sprzedali bo nic się nie zgadza Na szczęście teraz już z górki i szybko docieramy do hotelu. Szybki meldunek, wypakowanie gratów i z buta na miasto na kolację. Po drodze mijamy knajpę Carskie Sioło przy samym hotelu ale otoczenie nam nie odpowiada więc idziemy dalej. W mieście cała masa knajp z regionalnym jedzeniem, tyle że ….. włoskim . Same pizzerie. Jest też McDonald. Do bani, wracamy do Carskiego Sioła. Muszę wziąć antybiotyk więc mam mocne ciśnienie, żeby najpierw coś zjeść. W Carskim Siole okazuje się, że jedzenia już nie mają tylko drinki (w międzyczasie zrobiła się godzina 22 czyli lokalnie 23 i niedługo zamykają). Głodni wychodzimy i postanawiamy sprawdzić kolejny kierunek. Po drodze widzimy kilku gości na armaturach z pustymi wydechami lansujących się po mieście z plecaczkami. Idziemy w kierunku parkingu na który zajechali – chociaż nasycimy oczy i uszy. Na miejscu okazuje się, że jest tam knajpa o swojskiej nazwie Route 66, gdzie właśnie odbywa się koncert i można coś zjeść i się napić (wejściówka 10 Lit i w tym jedno piwo). Oczywiście wbijamy się do środka. Chłopaki grają fajnie, chociaż najlepiej ich słuchać jakieś ½ kilometra od knajpy, bo w środku nawet własne myśli trudno usłyszeć. Jakoś dogadujemy sie z kelnerką, zamawiamy barbecoe (jedyna nazwa z karty, którą rozumiemy) i oprócz jedzenia dostajemy nawet kupony, na które okazuje się, że można wygrać Drag Stara 650 stojącego przy scenie . Trzeba tylko tam być ponownie 16 maja w przyszłym roku na urodziny knajpy. No cóż, jest pretekst do wycieczki Zgodne podsumowanie dnia pierwszego jest takie, że nawet jak się nieciekawie zaczyna, to się pięknie kończy.
Sobota, Dzień 2, Atrakcje turystyczne ruchome i nieruchome
Dzień drugi, wstajemy skoro świt. To znaczy ja wstaję bo chłopaki niestrudzenie tną komara i nie przeszkadza im nawet, że słońce wysoko a pod oknem kierowcy wycieczek grzeją autokary. Po pewnym czasie wpadam na genialny pomysł: „Panowie, śniadanie zaraz sie kończy!” Skutkuje i 15 minut później schodzimy na papu. Plan na dzisiaj jest następujący: bierzemy sprzęty, jedziemy najpierw na zamek i starówkę (to jest w zasadzie całkiem nowy zamek bo zakończenie budowy planowane jest na rok bieżący – po prostu Wilnianie sobie go odbudowali), potem kościół Piotra i Pawła (tam jest piękny kryształowy żyrandol w kształcie łodzi żaglowej), potem pałac Sapiechów (teraz pełniący rolę szpitala), cmentarz na Rosie (matka i serce syna), Ostra Brama, pałac kultury (tak dla kontrastu ),cerkiew a na koniec wieża telewizyjna z obrotową kawiarnią na wysokości 160m a na sam koniec kolacja w znajomym Route 66 – na motórach oczywiście. Jak lans, to lans . Miejscowi lanserzy już zaczynają drżeć o swoje plecaki
Jak postanowilim, tak zrobilim czyli na zamek. Wjazd na starówkę zakazany dla motocykli (ciekawe czemu?! ) ale znajdujemy niewielki parking przed samym zamkiem. Co prawda zabity samochodami ale jest na chodniku miejsce dla rowerów, a że nasze sprzęty można przy odrobinie wyobraźni uznać za nieco zmodyfikowane rowery oczywiście parkujemy. Jak przystało na nowoczesny zamek, na wzgórze do baszty podjeżdża sie windą za całe 2 Lity, za to zjechać można już sobie za darmo i w dodatku dowolną ilość razy My po odwiedzeniu baszt i zrobieniu sobie obowiązkowych fotek na tle miasta schodzimy piechotą bo jak wiadomo motocyklista twardym jest a nie mientkim i odrobiny ruchu sie nie boi.
Spacer po starówce doprowadza nas pod gotycki kościół św. Anny. Kościół ten, chociaż niewielki, jest jednym z najpiękniejszych budynków Wilna, często pokazywanym na pocztówkach i w przewodnikach. Tym razem niestety trafiamy na remont i kościółek w dużej części przysłaniają rusztowania Całe szczęście, że rusztowania przysłaniają tylko te nieruchome bogactwa Wilna, natomiast te ruchome widoczne są na każdym niemal rogu. Inspiracji do ich utrwalania dla potomności dostarcza nam jeden z kolegów motocyklistów (w naszym hotelu dnia pierwszego spotkaliśmy ekipę 8 osób z Polski na 4 sprzętach, na których podczas zwiedzania często będziemy wpadać), który beż żadnej krępacji utrwala na filmie jedno z ruchomych bogactw Litwy od stóp do głów że tak powiem
Jeszcze tylko parę fotek zabytków, żeby nie było, że nam facetom jedynie spódniczki w głowach i szerokim łukiem wracamy do motocykli zawadzając po drodze jeszcze o katedrę i sycąc oczy bogactwami ruchomymi i nieruchomymi miasta nad Wilią.
Następny punkt programu to kościół Piotra i Pawła. Niestety, trafiamy akurat na mszę z procesją więc ze zwiedzania nici . Na dowód jednak, że podróże kształcą, przy bramie zagaduje do mnie niepierwszej już młodości jeden z uczestników mszy i oznajmia, że służył w wojsku na granicy z Polską i że teraz Ruscy to mają takie czołgi, które 180km/h jeżdżą a Kamazy są w ogóle nie do pobicia. Potęga Panie i basta! To się nazywa szkolenie – facet wyszedł z wojska tak na oko ze 40 lat temu i nadal pozostała mu niezachwiana wiara w potęgę armii czerwonej i myśli radzieckiej . Przed odjazdem Damian łapie jeszcze w obiektyw miejscowy folklor pokonujący rondo w kierunku pod prąd i lecimy oglądać dobra Sapiechów.
Pałac znajdujemy bez problemów, kilka szybkich fotek w otaczającym parku i spadamy gdyż z nieba opad jakowyś zaczyna spadać. Liczymy, że uda nam się zbytnio nie zmoknąć i uciec w kierunku Rosy ale się przeliczamy. W pewnym momencie opad się zagęszcza a my salwujemy się ucieczką pod jakieś przejście z bramą które wygląda jak wejście do trafostacji, albo na stadion (tylko stadionu nigdzie nie ma ) Analiza z użyciem naszych światłych umysłów naszego planu miasta doprowadza nas do genialnego wniosku, że jesteśmy….. nie mamy pojęcia gdzie dokładnie . To znaczy mniej więcej wydaje nam się, że wiemy ale problem polega na tym, że wg planu droga, którą jechaliśmy urywa się całkiem nagle (jakby zaczynał sie jakiś tunel czy cos takiego) a rzeczywistość wskazuje, że droga nie tylko sie nie urywa ale biegnie sobie spokojnie dalej. Krótki rekonesans pieszy w celu rozpoznania sytuacji (trochę w międzyczasie opad zelżał) i okazuje się, że jesteśmy w pobliżu czegoś, co wygląda na stare więzienie, albo jakąś fabrykę, która zatrudniała więźniów. Plan co prawda pokazuje były obóz więźniów sowieckich ale jakby nieco dalej niż na oko powinniśmy się teraz znajdować. No cóż, znowu okazuje się, że plan jest do bani a my musimy sobie jakoś radzić. Tak i uradziliśmy, że zamiast siedzieć w jakiejś norze lecimy do miasta w poszukiwaniu knajpy i obiadu. W ramach zaklinania pogody chłopaki wbijają się w ciuchy przeciwdeszczowe. Ja swoje przeciwdeszczówki czujnie zostawiłem w hotelu razem z sakwami i bardzo słusznie, ponieważ tańce Voytassa zakładającego ortalionik odnoszą przewidziany skutek i deszcz przestaje padać Po krótkich acz bezowocnych poszukiwaniach knajpy z motocykli postanawiamy wrócić pod kościół Piotra i Pawła, gdzie widzieliśmy całkiem miło wyglądającą restaurację z tarasem. Wybór okazuje sie trafiony i wkrótce siedzimy nad menu w języku angielskim zastanawiając się co by tu lokalnego spróbować. Wybór pada na Traditional Dumplings with… (nie pamiętam dalej). Jako światowcy języki obce znający przez chwilę dłuższą zastanawiamy się ki diabeł są te Dumplings a następnie zadajemy uroczej kelnerce tradycyjne pytanie: „Po polsku można?”
„Można”
„To dla mnie zupka rybna i te…. damplingi proszę”
Wkrótce na stole znajduje sie zamówiona zupka a niedługo później dziewczę wnosi drugie:
„Pielmieni pażałsta”.
Aaaaahaaaa, więc te tradycyjne damplingi to po prostu pierogi Bardzo dobre zresztą i zgodnie uznajemy, iż damplingi stają się niniejszym leitmotivem naszego wyjazdu. Szybko łączymy to z właśnie odkrytym uwielbieniem do utrwalania dla potomności litewskich bogactw ruchomych (Voytass opracował tu nawet specjalną technikę) i od tej chwili na hasło typu „dampling na dziewiątej” obiektywy naszych aparatów natychmiast odwracają się na lewo, co na zdjęciach mamy nadzieję widać będzie wyraźnie . Technika Voytassa również bez wątpienia da się rozpoznać w galerii
Po obiadku, gdy umysły posilone strawą fizyczną i duchową (udało nam się również w końcu zwiedzić kościół Piotra i Pawła) szybko znajdujemy właściwą drogę i pomykamy na Rosę. Następny punkt programu, czyli pałac kultury jakoś omijamy (podobno jest ale chyba jakiś sporo mniejszy niż ten nasz bo nam się w oczy nie rzucił) i lecimy na wieżę telewizyjną przez skądinąd znajome nam już rondo. Wieża jest dobrze widoczna z wielu części miasta więc tym razem trafiamy bez problemu akurat na godzinkę przed zamknięciem wjazdu do kawiarni. Wjazd kosztuje 21 Litów ale warto, bo kawiarnia faktycznie obraca się wewnątrz wieży (pełen obrót trwa ok godziny) i można spróbować ciekawych „wynalazków” jak np kawa z żołędzi Faktycznie napój o dość oryginalnym smaku. Polecamy.
Po zjechaniu na dół okazuje się, że kawa z żołędzi wzbudziła u mnie przemożną chęć oddania się lekturze najlepiej w zaciszu hotelowego water closet. Chłopaki postanawiają zalecieć po drodze do marketu dla uzupełnienia płynów, natomiast ja najszybszą w moim mniemaniu drogą walę do hotelu. Szybko okazuje się, że najszybsza w moim mniemaniu droga do hotelu doprowadza mnie do punktu w którym miasto zaczyna sie kończyć . Sytuacja jakby znajoma, tylko teraz trochę bardziej mi pilno jest Kilka(naście) nawrotek, skrętów w prawo i lewo na obiecująco wyglądających skrzyżowaniach doprowadza mnie w końcu do ulicy Kalvariju, tyle że nieco dalej jeszcze niż dnia pierwszego kontrolowała nas policja. Nic to, ciśnienie wzrasta więc dzida i niedługo potem mogę oddać się lekturze i przemyśleniom. Szlag, przecież wg tego planu powinienem jechać właściwie, więc dlaczego znowu te drogi jakoś dziwnie prowadziły?!? Czy w dobie satelitów nie da się zrobić aktualnego i dobrego planu miasta?!?
Zapas płynów nabyty przez chłopaków ląduje w pokoju hotelowym a my na sprzęty i dzida do Route 66. Drżyj miejscowa lanserko bo przybywamy! Zajeżdżamy z rykiem pod parking a tam………cisza. Zamiast stada maszyn stoi sobie cichutko garbus i mały skuterek, koncertu dzisiaj nie ma, knajpa co prawda otwarta ale kelnerka jakaś taka słabo uśmiechnięta i generalnie spokój i cisza. Żarełko dobre ale atmosfery z dnia pierwszego już nie ma. Trochę szkoda ale szybko sobie tłumaczymy, że latając cały dzień na naszych sprzętach po mieście po prostu wpędziliśmy miejscowych chłopaków w takie kompleksy, że postanowili sie pochować i przeczekać. I takiej wersji będziemy się trzymali
Niedziela, Dzień 3, Powrót
W zakończeniu z dnia drugiego zapomniałem o jeszcze jednym bardzo ważnym wydarzeniu. Otóż siedzimy wieczorem w Route 66 i analizujemy nasz dziwny plan miasta w celu określenia najwłaściwszej drogi wyjazdu w kierunku na Troki aż tu nagle grom z jasnego nieba
Voytass z absolutnym spokojem oznajmia:
„Panowie, plan jest dobry tylko my źle patrzymy. Na to pierwsze rondo dnia pierwszego to myśmy wjechaliśmy nie od zachodu, jeno od południa”
„O rany. Faktycznie”
No to jak spojrzeć na sytuację w ten sposób, to faktycznie wszystko na planie jest ok. i drogi jak najbardziej prowadzą we właściwych kierunkach. Ale jaja . Okazało się, że cały czas usiłowaliśmy dopasować plan do naszej koncepcji zamiast uwierzyć w obraz i słowo drukowane i dopasować nas do koncepcji planu . Na pocieszenie zostaje jedynie fakt, że droga prowadząca na Rosę na planie się kończy a w rzeczywistości już jest wybudowana (identyczna sytuacja jest zresztą na Google maps), więc nie wszystkie nasze przemyślenia były tak całkiem błędne
Niestety, wszystko co przyjemne kiedyś się kończy więc czas i nam zbierać się do domu. Silniejsi nabytą wczoraj wiedzą jak należy plan czytać wypadamy z miasta, droga piękna, szeroka, dwupasmowa więc dzida i …….. szybko okazuje się, że zamiast na Troki pędzimy prosto na Kowno. Hej, tradycja, tradycja . Tym razem po prostu za późno widać było drogowskaz i przejechaliśmy właściwy zjazd. Na szczęście okazuje się, że niedaleko jest kolejny i bez większych przeszkód, zawadzając po drodze o Lentvaris (dawny majątek Tyszkiewiczów z niesamowitym pałacem – niestety zamkniętym ) docieramy wkrótce do Trok. Troki jakie są widać na zdjęciach. Bardzo fajny zamek, dużo damplingów w strojach z tej i z tamtej epoki, jednym słowem jest na czym oko zawiesić i gdzie aparat pokierować
I tam my byli, kwasu chlebowego się opili i na pierogi wkrótce poszli. W przewodniku opisana była pierogarnia w tradycyjnym stylu karaimskim w domu pod nr 29. Dom ten namierzamy szybciutko i jak zwykle zaczynając od tradycyjnego dialogu:
„Po polsku można?”
„Można”
zamawiamy po trzy sztuki pierogów na łebka, każdy z innym farszem oraz po kufelku zimnego kwasu chlebowego.
Historycy do dzisiaj spierają się czy przyczyną był użyty do zamówienia język polski czy też fakt wykonania przeze mnie ślicznego skądinąd ujęcia Voytassa z kelnerką, fakt jednak pozostaje faktem, iż wkrótce na stół wjechały trzy talerze a na każdym po jednym pierogu – każdy rzecz jasna z innym farszem. Kelnerka zarzekała się, że takie było nasze zamówienie ale zdołaliśmy ją przekonać, że jednak zamawialiśmy po trzy pierogi na łebka a nie trzy pierogi w ogóle. Wkrótce syci wrażeń kulinarnych i duchowych zasiadamy na motóry i w drogę powrotną do Polski. Drogi litewskie jakie są już wiemy (chociaż udało nam się jechać przez pewien czas standardem jakby dobrze znanym, co na zdjęciach uwiecznione zostało). Drogi polskie jakie są każdy również wie i niebawem bez większych niespodzianek lądujemy w Pułtusku. Tu okazuje się, że wulkanizacja zamknięta, więc zakupione specjalnie płyny trzeba będzie przywieźć innym razem. Ale nic to, w końcu chęci na kolejne nawijanie kilometrów nam nie brakuje więc i do Pułtuska się jeszcze wyskoczy . Póki co tu się rozdzielamy, Damian pomyka do siebie a my z Voytassem najbliższą drogą (przez Wyszków) walimy na Warszawę.
Na podsumowanie wypada tylko powiedzieć, że wyjazd bardzo udany. Przybyło nam ok. 1000 km doświadczenia przy zmiennej pogodzie i konieczności poradzenia sobie z problemem zdjęcia koła z motocykla. Po głowach już chodzą plany – może następnym razem promem np. do Rygi a stamtąd powrót lądem i po drodze Kowno, Kłajpeda…..
QBA