Wyprawa zaczęła się w piątek, dzięki uprzejmości Kuby rodzinki mogliśmy przenocować w Bobrowym, niedaleko granicy, co znacząco pozwalało skrócić sobotnią ilość kilometrów. Niestety już przy wyjeździe z Warszawy pojawił się problem, nasze moto dociążone bagażem i nie ukrywajmy… żoną zaczęło stawiać lekki opór, kierownica tańczyła, a tyłem rzucało. Zimny dreszcz przeleciał mi po krzyżu na myśl o tym, że moglibyśmy NIE pojechać. Na szczęście mąż twardo podjął wyzwanie i ruszyliśmy. Droga do Bobrowego przebiegła bez problemów, a akompaniament Marcinowego Vulcana stanowił przyjemność samą w sobie.
Na miejsce dojechaliśmy jako ostatni, reszta ekipy już była, krótka prezentacja i wreszcie dowiedziałam się z kim jadę ;) Agat, Kuba, Szczepan, Tomy i my, zapowiadało się ciekawie.
Wspaniała ciocia Szczepanów nie dość, że udzieliła pozwolenia na rozstawienie namiotów, to jeszcze poczęstowała nas przepysznymi ruskimi pierogami i makaronem z truskawkami. Męska część rodziny częstowała przezacnym domowym trunkiem, który serca i dusze rozgrzewał. Płonące ognisko, zapach pieczonych kiełbasek (które Grzesio dostarczył w ilości pozwalającej wykarmić pół wsi), oraz rechot żab sprawiły, że wszyscy popadli w nastrój błogości i rozleniwienia. Rozpoczęły się nocne Polaków rozmowy. Mnogość i ważkość podjętych tematów wystarczyłaby na niejedną książkę, wspomnę więc dwie najważniejsze konkluzje wieczoru : bociany nie jedzą żab, a żaby rechoczą dla seksu. W ramach ciekawostki przyrodniczej dodam, że w nocy rechotały również motory…… ;D. Po północy wszyscy grzecznie udali się do swoich namiotów. Na wzmiankę zasługuje namiocik Kuby, który stanowi skrzyżowanie trumny z budą dla psa, martwiliśmy się, że rano wstanie siwy i zestresowany, jednak Kuba rano wyczołgał bez widocznych oznak stresu na twarzy, przecząc naszym czarnym przewidywaniom. Znaczy albo spanie w trumnie jest w porządku, albo Kuba jest do trumny przyzwyczajony ;).
W sobotę rano wsi spokojna, wsi wesoła zaatakowała w całej pełni, pianie kogutów, muczenie krów i szczekanie psów było ewidentnym znakiem, że czas się budzić. Chłopakom jednak po przyjemnościach dnia poprzedniego pakowanie szło dosyć powoli i niemrawo. Poranna toaleta zadziałała ożywczo i daliśmy radę. Marcin pożegnał się pierwszy i wyjechał o ósmej, gdyż spieszył się bardzo do domu, my zaś uciekając od promieni przygrzewającego mocno słoneczka i szukając skrawków cienia, czekaliśmy jeszcze aż Agat założy skórzane spodnie. Żegnani życzeniami dobrej podróży i obdarowani ponownym zaproszeniem opuściliśmy naszych cudownych gospodarzy i wyruszyliśmy w drogę.
Jako, że pakowanie nieco nam się przeciągnęło i wyjechaliśmy dosyć późno, a po drodze Tomek musiał jeszcze kupić materac, a Damian gumy ;) to zapadła decyzja o zjedzeniu szybkiego śniadania w Maku i niezwłocznym ruszeniu w dalszą drogę. Biednemu zawsze wiatr w oczy wieje, więc w MacDonaldzie trzeba było czeeeeekać, a mnie już żołądek przysychał do kręgosłupa. Zdołałam jednak zachować fason, nie rzuciłam się na cudze jedzenie i grzecznie doczekałam swojej porcji. Czas oczekiwania na śniadanie praktycznie zużytkował Agat robiąc streaptease przed wejściem do Mac’a i zmieniając swe skórzane spodnie na jeansy. Za zakłócanie porządku publicznego go nie zamknęli i wreszcie ruszyliśmy ku granicy. Dojazd poszedł bardzo szybko, z żalem pożegnaliśmy Grzesia i wepchnęliśmy się w kolejkę. Wszystko co mówią o skorumpowanych ukraińskich celnikach to prawda, jeśli nie było się do czego przyczepić, to z żalem puszczali dalej, ale jak już było…. Miękki dowód Jacka i wymieniona rama Agata (no wziął chłopak i zapomniał że miał wypadek ;) stanowiły doskonałą pożywkę dla pijawek. Najgorzej miał Agat bo musiał całe moto rozkręcać. Trzeba przyznać, że trochę się z nami certolili i w pewnej chwili zaczęłam się zastanawiać co będzie jak nas wszystkich nie przepuszczą. Srogie miny celników miały jednak na celu wyłącznie podniesienie dramatyzmu sytuacji i szybsze dogadanie się z delikwentem. Na ich korzyść można jedynie powiedzieć, że stawki mieli w miarę niewysokie. Unia nas rozpuściła, już zapomnieliśmy co to są kolejki na granicy, teraz marudzimy gdy na lotnisku każą buty zdjąć… Ukraińska granica pomogła naprostować rozbestwiony światopogląd ;). Wreszcie „formalnościom” stało się zadość i ruszyliśmy dalej.
Dziury na ukraińskich drogach są niestety prawdziwe. Pierwsze zetknięcie stanowi szok dla tylnej części ciała. Zdecydowani znaleźć się wieczorem w Winnicy nie robiliśmy z tego większego problemu i twardo pruliśmy naprzód. Oczywiście jeśli pominiemy całą masę przystanków, bo a to Agat bagaż zgubił, a to śrubka od kasku mu odpadła i trzeba go było srebrną taśmą ratować. Niby wszystko wypadki losowe, ale moim zdaniem to był zamierzony sabotaż ;), bo prowadzący nas Kuba uznawał na początku tylko przerwy na tankowanie. Nawet jedzenie nie było brane pod uwagę. Agat za wszystkie te przerwy masz moją dozgonną wdzięczność! ;)
Z racji niewielkich gabarytów siedząc z tyłu nie widzę drogi przede mną, ale za to mogę do woli rozglądać się na boki. Podupadłe wioski, kolorowe chaty pamiętające dziada pradziada, pięknie zadbane pomniki bohaterów, ozdobione mozaikami przystanki, złote kopuły cerkiew, przykute na łańcuchach kozy, owce, krowy, a gdy przejeżdżaliśmy przez las – łoś! wszystko to mijaliśmy po drodze i bardzo szybko ta droga nam minęła.
Dopiero w Winnicy z lekka nas przystopowało, a to z tej przyczyny, że ciężko na Ukrainie znaleźć oznaczenie kierunku, w którym akurat chciałoby się udać. Jakieś niewielkie znaki, sprytnie ukryte w koronach drzew to już zdecydowana rozpusta. A tak to drogi trzeba szukać na wyczucie bądź na duszę. Średnio nam ten wewnętrzny kompas działał, zdarzyło się więc objechać co nieco, ale nic to, bo reakcje ludzi na nasze maszynki były wprost zachwycające. I nie mówię tu o laskach oglądających się za facetami ;). Starsi, młodsi, kobiety, mężczyźni, a w szczególności dzieci … wszyscy się uśmiechali, machali, pozdrawiali, a kierowcy samochodów na nasz widok trąbili. Na początku to trąbienie działało na nas z lekka myląco, ale potem na każdy dźwięk klaksonu lewa szła automatycznie w górę. Stanowiliśmy ruchomą atrakcję turystyczną i nikomu z ekipy to jakoś nie przeszkadzało. Z miasta wyjechać się ostatecznie udało, porzuciliśmy jednak myśl o szukaniu nie wiadomo gdzie właściwie kempingu-widmo i zdecydowaliśmy się na motel. W pierwszym wolnym było właśnie wesele. Chłopcy docenili dekolt panny młodej (i bez problemu pozwolili na pamiątkowe foty na moto), mnie natomiast zdecydowanie bardziej spodobały się jej białe, koronkowe kozaczki. Esencja kiczu i lanserki cuuuuudo po prostu. Z racji wesela miejsc było brak, ale zaraz obok znaleźliśmy bardzo przytulny motelik. Akurat dansing się odbywał… Ledwo zdążyłam zsiąść pojawiło się jakieś dziewczę, które koniecznie chciało fotkę z motórzystą. Ze stoickim spokojem patrzyłam jak laska ładuje się Damianowi na siedzenie, nawet kask swój łaskawie zabrałam, w końcu ona może tylko pomarzyć o tym, co mam ja ;D. Lekki stres przeżyliśmy gdy zasiedliśmy za stołem, a kelnereczka rzekła, że kuchnia już zamknięta i jedzenia brak!!!! Na szczęście nie było tak źle i jeść dostaliśmy. Dzień podsumowaliśmy na plus , loża szyderców nie omieszkała wytknąć, że Agat został dnia owego maskotką, dzielnie usiłując swymi osiągnięciami zastąpić nieobecnego kolegę Wiewióra, który, jak wiadomo, mistrzem dziwnych sytuacji jest. Agat przyjął komentarze na klatę, w końcu raz się w loży zasiada, a raz się stoi przed nią.
W niedzielny poranek o jakiejś upiornie wczesnej godzinie Szczepan zastukał do naszego pokoju, ja ledwo oczy zdążyłam otworzyć, a ten już gotowy… Potem się okazało, że wczesne wstawanie jest rodzinną przypadłością Szczepanów. Chłopcy jak się okazało czasu nie tracili, zmierzyli ciśnienie w naszym tylnym kole, diagnoza brzmiała dopompować, trzeba przyznać, że zdecydowanie pomogło. A jak dodamy do tego fakt, że Tomek szlachetnie zaofiarował się powozić nasz bagaż, to Damian znowu śmigał jak odrzutowiec ;), a śmigać było po czym. Ale to dopiero później, najpierw spotkaliśmy się oko w oko z obwodnicą miasta Uman. Wtedy to odkryłam, że na moto można naprawdę niesamowite rzeczy robić. Biorąc pod uwagę, że droga właściwie nie istniała, były tylko dziury, a Kuba jako prowadzący te dziury wskazywał…. Wymach prawą nogą, wymach lewą nogą, musiałby mieć tych nóg jak stonoga by dać dziurom radę, ale nie poddawał się ;D. To był prawdziwy off road balet i żałuję ogromnie, że nie udało mi się tego tańca dla potomnych uwiecznić. W nagrodę za popisy taneczne czekała nas autostrada. Niby co to za autostrada jak co chwilę pasy dla pieszych i miejsca do zawracania, ale biorąc pod uwagę znikomość ruchu na Ukrainie, to spokojnie można było jeeeechać. No przynajmniej póki nas Daje nie zatrzymały ;) Trochę gadki szmatki, mała ściepa i problem został rozwiązany, a rozrywka przynajmniej była. A rozrywka była naprawdę potrzebna, bo jak się jedzie prostą drogą, gdzie widoków brak, wyprzedać nie specjalnie jest co, a o zakręcie można tylko pomarzyć…. Jedyne co było to górki. Górka za górką, górka za górką , górka za cholerną górką, wrrrrrrrr! W pewnej chwili pomyślałam, że jak za tą górką będzie następna to chyba krzyczeć zacznę. Na szczęście obeszło się bez krzyku ;). Zamiast górki przydarzyła się stacja benzynowa i jeden z dwóch chyba zgrzytów na tle przemiłej i gościnnej Ukrainy. Dla naszych maszynek stacja nie rabotała…. Dobrze, że zapas w karnisterkach był. Na koniec jeszcze nas psy obszczekały, a jeden koniecznie się chciał Damianowi pod koło wepchnąć, uparty był, ze trzy razy próbował. W każdym razie stacja pechowa była bo Agatowi jeszcze się dodatkowo kontrolka FI zaświeciła. Zdecydowanie przestało być nudno, a kolejne atrakcje tylko czekały. Na kolejnej stacji Agatowi ciut za dużo paliwa nalali… Przystanek zaraz za stacją: Tomek, jak prawdziwy McGyver przy pomocy butelki po wodzie wysysał nadmiar benzyny. Metoda przednia, niestety czasochłonna, ale jak się czterech chłopa zaparło, to moto zostało przechylone, a benzyna Niagarą z baku wyciekać poczęła. Błąd mój ewidentny, i nie do odpracowania, że tego nie nakręciłam, tylko zdjęcia robiłam. Na szczęście dwa razy tych samych głupot nie popełniam. Zapewniony przez Jacka, że się nie zapali i nie wybuchnie Agat postanowił ewentualny jeszcze nadmiar paliwa spalić w jedyny właściwy sposób i poszeeeeedł….. a zaraz zanim reszta bandy. 130 po dziurach poprawiło chłopakom morale w widoczny sposób i tylko ja jako plecak klęłam na potęgę. Na szczęście zaraz powitała nas Odessa. Pamiątkowa fotka i …… znowu zaczęliśmy błądzić po fantastycznie oznaczonym mieście ;D. Zatrzymanie się na chybił trafił przy pierwszej knajpce było pomysłem przednim, bo i pyszne szaszłyki dostaliśmy i drogę nam wskazali. Udało nam się więc trafić na słynne schody patiomkinowskie (choć ja za diabła nie rozumiem czemu to taka atrakcja…), obejrzeć parę kamieniczek i zjeść lody. Strasznie to zwiedzanie Odessy okrojone było i niedosyt pozostał. No ale komu w drogę temu kask na głowę. Największym sentymentem do Odessy zapałał Szczepan i na pamiątkę chciał wyryć chyba imię swoje w asfalcie Walkirii do tego celu używając. Walkirii się jednak ten pomysł nie spodobał (podejrzewam, że zdegustowało ją urwane lusterko i mocno nadwyrężony gmol) i zamiast imienia rysa tylko powstała, acz nie powiem, wcale pokaźna. Mimo tych emocji udało nam się jednak z Odessy wyjechać, i nawet zakupy zrobiliśmy, bo Kuba przezornie zorientował się, że na naszym kempingu knajpy brak. Atrakcji to jednak wcale koniec nie był, dowiedziałam się bowiem kolejnej rzeczy o motocyklach, a mianowicie, że na motocyklu z koszem można przewieźć wszystko! Nawet stóg siana! Widok jadącego stogu siana z doczepionym obok moto był doprawdy bezcenny, brak aparatu w kieszeni kurtki zaś…. Samokrytykę odwaliłam porządną i przez resztę wyjazdu aparat zawsze był w kieszeni. Prysznic w świetle latarki ( bo na kempingu co chwila psuł się prąd ) i towarzystwie dwóch pająków , oraz przepysznie ugrilowane przez Jacka kiełbaski i na koniec ognisko stanowiły idealne uzupełnienie tego pełnego przygód dnia.
Poniedziałkowy poranek zaczął się tak, że wstawszy upiornie wcześnie ;) Szczepany zrobili wychod na morie. Jak wrócili to Kuba pokazał mi węża………….. ;D . Stwierdziłam, że Ukraina to jednak dziki kraj skoro takie bestie po plaży się włóczą. Skutecznie zniechęceni do kąpieli ruszyliśmy na poszukiwanie śniadanka. Oprócz klasycznego sadzonego Szczepany podjęli jeszcze miejscowy przysmak czyli suszoną rybkę. Rybka konsumowana była od tyłu i do góry nogami i trzeba przyznać wyglądała na zadowoloną ;). Tak posileni ruszyliśmy zdobywać kolejne kilometry. W zasadzie było nieźle, jedynie roboty drogowe i wylany na jezdni lepik nieco nas zdegustował, na szczęście nie trwało to długo i można było jechać dalej. Jechać, i jechać, i jechać, bo Kuba jakoś zapomniał, że zatrzymać się trzeba ;/. Na szczęście brak benzyny postój niejako wymusił. A potem się okazało, że wita nas Krym ;) Kuba wykazał się refleksem i zatrzymał się przed naszym pierwszym karawanserajem, czyli knajpką gdzie się spożywa posiłek leżąc wygodnie na poduchach. Zdjąć motocyklowe buty po jakiś 350km jazdy w 35 stopniowym upale i wyciągnąć się wygodnie popijając zimny kwas – bezcenne ;). Jako, że knajpa była przy głównej ulicy to zrobiliśmy dokładny przegląd miejscowej autofauny co ciekawsze zabytki uwieczniając na zdjęciach. No ale do Feodozji jeszcze kawałek był, więc ruszyliśmy w dalszą drogę. Droga była naprawdę piękna. Obsadzona szpalerem wysokich topoli, cudownie malownicza i tak potwornie DZIURAWA…… A Kuba 100 i ogień. Prawda jeśli chodzi o dziury jest taka, że jak się moto prowadzi to nie jest najgorzej, ale Plecak to ma tak potwornie przerąbane… Zabiłam Kubę na kilkanaście baaaardzo wymyślnych sposobów podczas tej drogi i niech się chłopak cieszy, że żadnej z tych myśli nie zrealizowałam jak już się wreszcie zatrzymaliśmy, bo że miałam ochotę to widzieli wszyscy ;). Ku mojej uldze ustaliliśmy jednak częstsze postoje i dalej było ok. Właściwie po tej drodze to wszystkie inne wydawały mi się już proste i równe ;). Do Feodozji wreszcie dojechaliśmy i zaraz na wejściu zostaliśmy powitani przez miejscową „pracującą dziewczynę”, znaczy chłopaków witała oczywiście ;). Z zainteresowaniem patrzyłam, jak panienka proponuje, a chłopaki z lekkim zażenowaniem (jak na porządnych facetów przystało) odmawiają. Krótka chwila błądzenia i trafiliśmy na kwatery. Szybko się rozlokowaliśmy i czym prędzej ruszyliśmy na podbój miejscowych knajpek. Wybraliśmy oczywiście najbliższy karawanseraj. Miejscowy band, który na wejściu przeraził nas swoją obecnością, po drugiej flaszce ukraińskiej wódki wydał nam się fantastyczny, chcieliśmy nawet płytę kupić, cóż za pech, że nie mieli ;). Rozochoceni wyjazdem zaczęliśmy snuć śmiałe plany na przyszłość , gdzie to my jeszcze nie pojedziemy i czego nie dokonamy. Tak oto dokonał się dzień czwarty ;).
Dnia piątego Szczepan wstawszy upiornie wcześnie (no co ja poradzę, że on tak miał codziennie) poszedł do sklepu po zakupy, a potem zrobił śniadanie (WOW). No proszę Państwa z taką ekipą to ja mogę jechać wszędzie ;). Ustaliliśmy, że zrobimy sobie dla odmiany lajtowy dzień, małe zwiedzanie, a potem plaża i piwko, albo plaża gdzieś po drodze, wszak przy morzu będziem jechać. Plan był genialny…. Bakczysaraj zaliczyliśmy wg planu. Agat próbował się w pałacu chana rozgościć pakując się z butami na zabytkowy dywan, ale Panie z obsługi były czujne i szybko ukróciły te barbarzyńskie zapędy. Przed pałacem na mini jarmarku popróbowaliśmy miejscowych specjałów jak baklawa, „świeczki” z soku oraz pierogi z nadzieniem. Przy okazji o Szczepana się dwie przekupki prawie pobiły, miał chłopak wzięcie ;). Zadowoleni ruszyliśmy ku Jałcie, żeby dalszą część planu zrealizować, czyli znaleźć jakąś przyjemną knajpkę nad morzem, wykąpać się i zjeść szaszłyczka. Taaa… znaleźć to myśmy znaleźli … przepiękne winkle i cudny WIDOK na morze, bo do samego morza był jakiś kilometr w linii prostej i pod dużym kątem w dół spadającej. Dodam jeszcze tylko, że był mega upał i ta kąpiel w morzu od samego rana chodziła mi po głowie. Szukając świętego Graala czyli kawałka ładnej plaży ćwiczyliśmy jazdę po winklach, nie wiedziałam, że cruiser się tak może złożyć. Szacun dla chłopaków, a największy dla mojego męża, bo wiadomo, że jak się jedzie z Plecakiem to jest dużo trudniej. Jednak jak już się uda zgrać to przyjemność jest…. Sami się domyślcie ;). Jednakże po jakiś 3 godzinach winklowania przyjemność zdecydowanie przygasła i chcieliśmy już bardzo na kwaterę. Udało nam się dotrzeć przed wieczorem, jako, że plaża roiła mi się przez cały dzień to użyłam całej siły perswazji, żeby wszystkich na kąpiel jeszcze namówić. Argument, że woda będzie cudownie ciepła, a pływanie idealnie rozluźni po męczącym dniu jakoś do nich przemówił. Ruszyłam do morza pierwsza, nieco zastopowały mnie glony kłębiące się niczym puszcza amazońska przy brzegu, w poszukiwaniu kawałka wolnej przestrzeni zrobiłam krok w bok i …. I tak już zostałam bowiem koło nogi dostrzegłam wielką meduzę, a zaraz obok drugą i trzecią i … dziesiątą. Zawód na twarzach wszystkich był wyraźny, no i trudno się dziwić, bo lorneta z meduzą to ja rozumiem, ale żeby sama meduza! I w dodatku stadnie… Zdegustowani poszliśmy na lornetę ;). Zanim jednak to trzeba było uzupełnić fundusze i tu nastąpił mały zgrzyt albowiem okazało się, że karty z chipem bankomat nie obsługuje. Na szczęście na kolegów zawsze można liczyć, ze stoickim spokojem stwierdziliśmy więc z Damianem, że przechodzimy na utrzymanie Agata ;). Po 5 dniach na moto trzeba się było nieco pogimnastykować, więc z braku kąpieli w morzu urządziłam wieczorek taneczny ;). Na parkiecie dzielnie towarzystwa dotrzymywał mi Tomy oraz sterroryzowany mąż ;). To był kolejny udany dzień i biorąc pod uwagę, że zrobiliśmy tylko jakieś 400km rzeczywiście lajtowy.
Zdegustowani porażką dnia poprzedniego postanowiliśmy jednak się w tym morzu wykąpać, ruszyliśmy więc po śniadaniu na plażę z nadzieją, że znajdziemy jakieś wolne od meduz miejsce. Akcja zakończyła się niepowodzeniem, ale okazało się że nikomu poza nami ich towarzystwo nie przeszkadza. Stworzonka okazały się bardzo przyjazne, co dokładnie odczuł Kuba gdy jedna się do niego przytuliła ;). Usatysfakcjonowani cudowną kąpielą ruszyliśmy się pakować i nawet fakt, że dalej jesteśmy z Damianem bez kasy (Pani w kantorze popsuła się lampa, a obmacawszy i obwąchawszy nasz eurowy banknot baaaardzo dokładnie jakoś nie zdecydowała się go wymienić)nie psuł nam humoru. Nikomu nie chciało się pakować jako, że ruszaliśmy już w stronę domu, ale cóż trzeba było. Dotyk meduzy miał chyba w sobie coś magicznego, bo ten dzień zdecydowanie należał do Kuby. Obrał piękną trasę przez stepy, a prowadził po prostu idealnie. Skoro ja czyli plecak jechałam z bananem na twarzy, to wyobraźcie sobie jaką radochę mieli chłopcy ;). Ułańska fantazja chyba Kubę prowadziła :) w każdym razie wszyscy byli baaaardzo zadowoleni, częstotliwość przystanków, żeby kolana i tyłki odpoczęły dobrana została idealnie, miejsca na foty przepiękne, a już miejsce na obiad to po prostu czysta rewelacja. Tajemnicza camca na przystawkę i szaszłyki (czyż mogłoby być cokolwiek innego ;)) na główne danie pasowały wszystkim. Camca okazała się być pieczoną w wielkim piecu bułeczką z mięsno-cebulowym farszem. Na ostro lub delikatnie, do wyboru do koloru. Pychota. Gdy czekaliśmy na szaszłyki urocza właścicielka zabawiała nas rozmową, pokazała i opisała co, gdzie i jak się wypieka. Powiem tak… Discovery Travel niech się schowa my to mieliśmy na żywo ;D. Otoczenie ozdobione kolorowymi rzeźbami zwierzątek jeszcze dodawało uroku temu miejscu, nic więc dziwnego, że spędziliśmy tam chyba ze dwie godziny. Wcale, a wcale nie chcieliśmy Krymu opuszczać. Krym najwyraźniej też sobie naszego wyjazdu nie życzył. Zaraz po tankowaniu (tym razem Agat tylko złamał szczotkę do mycia szyb:)) zatrzymaliśmy się bo … no komu się coś przytrafiło? Tak, Agat ;) zgubił z bagażu rolkę papieru toaletowego. Podobno pięknie rozwinęła całą swą długość. Jaka szkoda, że Agat jechał za nami… Wymuszony przystanek o mało nie skończył się nieszczęściem, gdy jadącego spokojnie poboczem i nieświadomego niczego Tomka koniecznie chciał rozjechać koleś pędzący Ładą z przyczepką. Minął go dosłownie o milimetry. Najgorsze jest to uczucie, gdy się patrzy na to stojąc po drugiej stronie ulicy… Zdecydowanie NIE polecam.
Udało się Krym jednak opuścić. Nażarci i rozbestwieni pędziliśmy sobie całkiem przyzwoitą drogą. Po robotach drogowych i lepiku nie zostało nawet śladu, a szosa prosta była i kilometry jakoś niezauważenie przybywały. Powoli zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Zajechaliśmy pod zamek, którego strzegł wielki i straszny smok ;). Nie zrażeni tym Kuba i Szczepan poszli się dowiedzieć o warunki. Hotel ociekał przepychem i księżniczkami, my jednak świeżo po klimacie Discovery jakoś nie zachwyciliśmy się tym luksusem. Chłopakom nie chciało się za rycerzy robić :). Słońce było jeszcze dosyć wysoko, my zadowoleni, więc postanowiliśmy jechać dalej. Nie wzięliśmy pod uwagę, że będziemy przez miasto przejeżdżać… Jak zwykle brak oznaczeń, a do tego jeszcze odkryta studzienka, w której prawie zaparkował Kuba. Na szczęście prawie. Jak udało nam się już z tego gościnnego miasta wyjechać zaczęło się zmierzchać. Pewni, że zaraz coś znajdziemy spokojnie ruszyliśmy dalej. Jedziemy i jedziemy, jedziemy i jedziemy, a tu jedno wielkie NIC. No poza dziurami na drodze, tych było w bród. Mrok gęstniał, a cywilizacji ciągle nie było widać. Wreszcie z duszą na ramieniu zajechaliśmy do Nowej Odessy. Powitał nas wspaniały, duży, podświetlony napis HOTEL. Tyle, że był to raczej hotel widmo, bo poza napisem nie świeciło się nic. Wysłany zwiad wrócił cały i zdrowy z info, że warunków brak, ale na kasę chętnie nas naciągną. Na szczęście w knajpce obok dowiedzieliśmy się, że prawdziwy hotel istnieje zaraz obok. I całe szczęście bo jazda nocą po ukraińskich drogach nie wchodzi w grę. Dostaliśmy całkiem przyzwoite pokoje za godziwą cenę, a dla maszyn nawet się garaż znalazł w warsztacie. Śmiałam się trochę, że w takim miejscu zamiast moto rano lodówki będą stały, ale nie, wszystko było jak najbardziej ok. Jeszcze tylko szybka kolacja, w skład której wchodziły wytargowane u Pań z obsługi pielmieni czyli takie nasze uszka, pomidorki, ogórki, chipsy oraz oczywiście ukraińska wódka i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. W poszukiwaniu hotelu udało nam się zrobić całkiem niezły dodatkowy kawałek. Tego dnia zrobiliśmy ponad 700 km.
Następnego dnia wstałam razem z pianiem koguta… Piał ten kogut jak oszalały, mało sobie gardła nie zdarł biedaczek. Nie polubiłam go. Zaraz potem zapukał Szczepan… :) Szybkie pakowanie i w drogę. Śniadanie w małej kafe, a potem poszukiwania bankomatu, który by przyjął naszą kartę. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Tomek przyciąga debili. Na parkingu jakiś gość Ładą koniecznie chciał go staranować, skończyło się na przytartej sakwie. Tak przynajmniej myśleliśmy…. A potem to już jazda, jazda, jazda. Koszmarny ten dzień był jakiś, chyba po prostu zmęczenie materiału dało o sobie znać. Zbliżanie się do domu obniżało poziom adrenaliny. W każdym razie byłam cały czas śpiąca, i nieprzytomna ogólnie, a Kuba pędził jak szalony zapominając o wszelkich ludzkich potrzebach. No przy bece z kwasem raczył się zatrzymać, to prawda, ale potem nic. Obiadu się w końcu zaczęłam domagać, bo rozumiem, że on jeść nie musi, ale ja kobieta z krwi i kości na obiad potrzebuję mięska. Tymczasem dostałam rogalika Lays czy coś :( ,no gwoli ścisłości dwa rogaliki. Przekroczyło to moje granice pojmowania świata. Żeby na wyprawie z pięcioma facetami głodem przymierać…. Zawsze uważałam, że faceci to żerte zwierzaki. Ech człowiek się uczy przez całe życie ;). Potem na autostradę wjechaliśmy. Śpiąco, nudno, a słońce równo przygrzewało w kask. Jedyną w tej sytuacji radością było obserwowanie w lusterku chłopaków. Zaraz za nami Agat niczym wielka, czarna kula, potem Szczepan z nogami na spacerówkach wyglądający jak gigantyczny pająk i wreszcie na końcu smukła sylwetka Tomka jamaszki. Po tylu dniach jazdy razem, synchronizacja sięgnęła szczytów perfekcji. Obserwowanie jak 3 maszyny w tej samej chwili: cyk zmieniają pas, a potem: cyk i powrót – BEZCENNE. Przy kolejnym tankowaniu odkryliśmy, że Tomkowi zginęła… rejestracja.
Znalazła się pod jego urwanym bagażnikiem, zwinięta w eleganckie origami. Najwyraźniej zdarzenie na parkingu miało swoje konsekwencje. Bagażnik trzymał się resztką sił na… naszych gumach :D między innymi. Szybka akcja reanimacja, bagażnik został przytwierdzony na nieśmiertelne trytytki, rejestracja elegancko rozprostowana przy pomocy kombinerek i mogliśmy ruszać dalej. Autostrada szła jak stół, tempo było bardzo dobre, tłukliśmy kilometry. Jeszcze tylko mały przystanek na zakup pamiątek, tym razem zasługę miał Agat i nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego zaczęliśmy szukać noclegu. Wybredni jednak byliśmy dalej, nie każdy nam odpowiadał. Tym razem jednak szczęście się do nas uśmiechnęło i znaleźliśmy piękne miejsce. Drewniane domki kryły luksusowe warunki a do tego …. Wszystko było dla nas, nikogo innego w zasięgu wzroku nie było. Parking był gigantyczny, miejsca w bród, więc chłopaki zaparkowali w piękną gwiazdę. Kolacja bardzo kulturalnie w restauracji, a potem dokończenie wieczoru pod wiatą. I mimo, że Agat pięknie polewał na zdrowaśki ja poszłam szybko spać, bo oczy same mi się zamykały.
Ostatniego dnia przywitało nas pochmurne niebo, poubieraliśmy się przezornie i ruszyliśmy w drogę. Deszcz nie padał, ale było ponuro. Tak jak wcześniej Krym tak teraz Ukraina nie chciała nas wypuścić. Szczepan złapał gumę. Na szczęście zestaw do kołkowania był na miejscu (chłopaki byli dobrze przygotowani do wyjazdu). Tym razem sfilmowałam całą akcję :) i muszę powiedzieć, że nagranie mogłoby spokojnie posłużyć za film instruktażowy, gdyż Szczepan zdecydowanie mistrzem kołkowania jest. Po tym zdarzeniu szybko i sprawnie osiągnęliśmy granicę. A na granicy … standard, czyli „daj” się uruchomił. Tym razem byliśmy jednak na to przygotowani, tyle tylko, że w całym zamieszaniu Agat (no bo kto:)) zgubił kluczyki od swojej maszyny! Na szczęście byłam ja! Kluczyki znalazłam… odrobinę tylko wczołgawszy się pod jakąś furgonetkę. Zważywszy na fakt, że Agat żywił nas przez pół wyjazdu zgubę wyceniłam niedrogo –flaszka Tequili załatwiła sprawę ;D. Przeciskając się miedzy samochodami w szybkim tempie osiągnęliśmy punkt kontrolny, nasi celnicy potraktowali nas ulgowo i po dwóch godzinach było po sprawie. Byliśmy w domu… no przesadziłam z lekka, do domu było jeszcze całkiem daleko, w każdym razie byliśmy w Polsce. Po ukraińskich, polskie drogi wydały mi się szczytem luksusu, niestety natężenie ruchu było już zdecydowanie mniej luksusowe. Jazda między samochodami, szukanie okazji do wyprzedzenia, to już nie był fun ze stepów :( , oj nie :(. Za Zamościem zatrzymaliśmy się na ostatni wspólny posiłek, wkrótce potem czekał nas rozjazd i pożegnanie. I nie był to najlepszy pomysł, bo jak tylko się rozdzieliliśmy to lunęło. Jak wygląda jazda w deszczu, wśród Tirów wiedzą wszyscy, więc nie ma co pisać. Do domu dotarliśmy jednak cali i zdrowi, w pewnej chwili nawet przestało padać.
Wyprawa była boska i z niecierpliwością czekam na następną. Wsiem Tawariszom spasiba balszoj :D