Rosja to nie kraj, to stan umysłu – po usłyszeniu tego stwierdzenia postanowiliśmy na własnej skórze sprawdzić ile w nim prawdy. W tym celu zaplanowaliśmy króciutką wycieczkę motocyklową na trasie: Warszawa-Kijów-Smoleńsk-Moskwa-Sankt Petersburg-Tallin-Kowno-Warszawa. Delikatne modyfikacje wprowadziliśmy po drodze i wyszło nam tego jakieś 4500km. A co nas na tej drodze spotkało, to postaram się w miarę atrakcyjnie opowiedzieć – zapraszam do lektury
Udział biorą:
Damianczyk – VL 1500 Grubas, rocznik 2005
Qba – F6 Valkyrie, rocznik 2002
Prolog
W piątek po pracy siadamy na maszyny i w drogę. Wzorem wyprawy na Krym sprzed 2 lat punkt startowy ustalamy na wsi u mojej rodziny w pobliżu Krasnegostawu – w ten sposób zyskujemy kilka godzin potrzebnych na dojazd z Warszawy do granicy. Poza tym czysto praktycznym aspektem jest w tym pomyśle również strona przyjemnościowa – otóż towarzyszy nam liczna grupa odprowadzająca, a kuzyni wiedzą jak zacnym trunkiem i mięsiwem z grilla ugościć. Tak nas sympatycznie ugościli, że część grupy odprowadzającej na drugi dzień rano żegna nas dobiegającym z namiotów donośnym chrapaniem, którego nawet strzały z wydechów nie są w stanie przerwać.
Dzień 1: Zona tolko dla tankow
Błyskawicznie dojeżdżamy do granicy, przebijamy się na czoło kolejki i po krótkim oczekiwaniu urozmaiconym pogawędką ze ‘współkolejkowcami’ z Ukrainy wjeżdżamy na przejście.
- Panowie na tych dyliżansach, proszę do przodu – woła nas sympatyczny celnik.
Odprawa po polskiej stronie przebiega błyskawicznie i po chwili stoimy już pod ukraińskim szlabanem. Dostajemy magiczną, świętą karteczkę i już możemy wjechać na teren terminalu. Tu zaczyna się pokazówka – celnik szukając nie wiadomo czego każe nam odpinać po kolei wszystkie sakwy i torby i wyciągać klamoty. Zagląda wszędzie, wsadza łapę do toreb i maca, niucha, węszy… długo, długo nic, aż w końcu z szyderczym uśmiechem na twarzy wyciąga z mojej kosmetyczki… paczkę prezerwatyw.
- A to szto?
- A kondomy, nada bezopasnym byt, da?
Uśmiech znika i zaczyna się kolejna faza przeszukania i po chwili z dna bocznej sakwy wyciąga flaszkę Pana Tadeusza.
- A to po szto? U nas tańsze jest.
- A to wodka, my nikogda z pustymi rukami nie putieszestwujem.
- Ulatywajet – stwierdza wąchając korek
- No trudno, wieczieram pobuchajem i niet probliema
- A to? – kolejne pytanie tym razem wskazuje na zawiniętą reklamówkę
- A to brudne gacie, pokazać?
Facet w końcu uznaje się za pokonanego i odpuszcza machając ręką – Można zakrywat – mówi.
Idziemy podbić paszporty i spadamy. Na szlabanie wyjazdowym trzeba oddać magiczne, święte, już-opieczętowane-na-okrągło karteczki. Odźwierna szlabanowa uznaje jeszcze za stosowne zapytać dlaczego nie jedziemy z naszymi kobietami ale na odpowiedź ‘a po szto dierewa w lies wozić?!?’ macha tylko ręką i podnosi szlaban. Ukraina stoi przed nami otworem. Droga do Łucka zdecydowanie się pogorszyła w stosunku do tego co było dwa lata temu. Trzeba mocno uważać na dziury, a i garby czasami są takie, że dosłownie wyrywa z siodła. Te drobne niedogodności rekompensuje nam wspaniały jak zwykle kwas chlebowy za 5 hrywien od kufelka i świadomość, że już za Równem wyskoczymy na elegancką dwupasmówkę do samego Kijowa. Zanim jednak udaje nam się dobić do dwupasmówki na jednym z mijanych posterunków DAIa wita nas charakterystyczny ruch pałką i stajemy. Szybko okazuje się, że nie chodzi o żadną kontrolę ani tym bardziej o mandat. Panowie nawet nie chcą widzieć naszych dokumentów – zatrzymali nas tylko po to, żeby pooglądać motocykle i pogadać. Standardowy zestaw pytań to: ile palą, jaka pojemność, ile ważą, ile kosztują, który rocznik, itd. Pamiętając doświadczenia sprzed dwóch lat pytamy o dopuszczalne limity prędkości dla motocykli. Okazuje się, że są dokładnie takie same jak dla samochodów a w ramach informacji dodatkowej dowiadujemy się, że przekroczenie do 20km/h nie skutkuje niczym, natomiast 21-22km/h to już ‘budiet sztraf’.
Mądrzejsi o to doświadczenie ochoczo wyrywamy dalej. Dwupasmówka jak była elegancka dwa lata temu tak jest i nadal więc kilometry do Kijowa mijają nam bardzo sprawnie. Na wlocie do Kijowa korek. Po chwili stania zaczynamy przeciskać się między samochodami i wkrótce dojeżdżamy do przyczyny zatwardzenia – z trzech pasów robi się jeden bo reszta drogi jest w remoncie. Namierzamy drogowskazy na Chernihiv i ciśniemy sprawnie dalej. To znaczy sprawnie dopóki na jednym z kolejnych skrzyżowań znaki nie znikają. Zawracamy i wkrótce znajdujemy kolejny drogowskaz na Chernihiv. Podążając wskazaną drogą osiągamy granice miasta gdzie okazuje się, że… oczywiście jesteśmy na złej drodze. Hmm, chwila konsternacji przy mapie, konsultacja z przypadkowo spotkanym kierowcą i już wiemy – do szosy Kijów-Moskwa można dojechać przez Desnę, Oster i Kozelets. Luzik, właśnie dla takich sytuacji nigdy nie zabieramy ze sobą nawigacji tylko bazujemy na mapie. Dla ułatwienia nasza mapa obejmuje całość Ukrainy, basen Morza Czarnego, europejską część Rosji, Pribałtyki i część Polski więc dokładność jest jakby to powiedzieć… niezbyt nachalna
Droga robi się coraz węższa, coraz więcej w niej dziur, zbliża się zmrok ale są też i pozytywne strony całej tej sytuacji – niebo po naszej prawej stronie (czyli potencjalnie nad główną szosą, na której mieliśmy być przybiera barwę ciemnogranatową od czasu do czasu rozdzieraną błyskawicami) ale my jak na razie jedziemy po suchym. Poza tym po drodze pełno moteli, restauracji, hotelików – najwyraźniej okolica jest mocno turystyczna i w razie czego nie będzie problemu z noclegiem. Trzymając się tej wersji przy kolejnej mijanej knajpie z motelem dochodzimy do wniosku, że jeszcze trochę pojedziemy tym bardziej, że w tym właśnie momencie wyprzedza nas wyluzowany miejscowy motocyklista na sprzęcie najwyraźniej wykonanym samodzielnie, wyglądającym jak skrzyżowanie Afryki Twin w wersji militarnej z Harleyem WLA.
Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, odpuszczony przez nas hotel okazuje się być tym ostatnim i w miarę kontynuowania nasza droga staje się coraz mniej wyraźna, aż osiąga swój kres na bramie do jednostki wojskowej (rzecz jasna zamkniętej na głucho). Zapada zmrok, zaczyna kropić deszcz, na lewo las, na prawo las …. zaraz, zaraz, na prawo nie las tylko kolejna brama z napisem ‘Zona Tolko Dla Tankow’. Jednym słowem ‘czarna d…’.
No, jest maleńkie światełko w tej czerni – czerwone. Tylne światełko owej mieszanki Afryki z Harleyem najwyraźniej czekające na nas na wąziutkiej dróżce z płyt betonowych ułożonej na dwa koła samochodu dokładnie przez las pomiędzy bramą jednostki a strefą dla czołgów. Podjeżdżamy i okazuje się, że bajkier jest Litwinem, który żyje i pracuje w Kijowie, a teraz jedzie sobie na weekend do dziewczyny do Chernihiva. Na nasze pytanie czy zna może jakieś miejsce na nocleg reaguje wytrzeszczem oczu i opadem szczęki:
- Zdies chocziete noczewat?!?!? W Desnie???!?!
Pomimo zdziwienia Gytis oferuje swoją pomoc i prowadzi do miasteczka, które okazuje się być dawną bazą wojskową, prawdopodobnie jeszcze niedawno nie zaznaczoną na żadnej mapie. Po upadku ZSRR tego typu miejsca pojawiły się nagle na mapach i drogowskazach, natomiast ich status ekonomiczny gwałtownie upadł. Widać to również w Desnie – określenie ‘dziura zabita dechami’ pasuje tutaj jak ulał. Miasteczko jest ciemne, drogi dziurawe, wszędzie pełno błota, a budynki brudne i odrapane. Nasza kawalkada budzi rzecz jasna spore zainteresowanie i Gytis szybko dowiaduje się, że w mieście jest motel i jak do niego dojechać. Niestety, ów ‘motel’ to stary blok, bez żadnego szyldu, wszystkie oka ciemne, zero parkingu – po krótkiej naradzie decydujemy jechać dalej, a Gytis oferuje nam swoją pomoc w doprowadzeniu nas do skrzyżowania skąd będziemy mogli dojechać już bez problemu do głównej drogi Kijów-Moskwa. Na skrzyżowaniu wymieniamy się kontaktami, robimy pamiątkową fotkę i poganiani przez stada komarów rozjeżdżamy się szybciutko w swoich kierunkach. Gytis jedzie dalej tylko sobie znanymi bocznymi drogami na Chernihiv, a my mamy do pokonania tylko 10km do drogi głównej. Owe 10km to prawdziwy test dla nas i dla naszych maszyn – w gęstniejącym szybko mroku i coraz bardziej intensywnym deszczu z trudem odnajdujemy resztki drogi pomiędzy dziurami i wykrotami jak po nalocie bombowym. Po jakichś 30-40 minutach docieramy wreszcie do głównej szosy. Kawałek w kierunku na Moskwę i po lewej stronie dostrzegam szyld КАФЕ-МОТЕЛЬ. Krótki targ z Igorem, właścicielem owego przybytku i mamy nasz pierwszy nocleg. Do naszej dyspozycji jest dwukondygnacyjny bungalow z wygodnymi łóżkami i łazienką. Żona Igora szykuje nam pyszną zupkę zwaną solianką, do tego szaszłyki z opiekanymi ziemniaczkami, sałatka pomidorowa i oczywiście zimy browarek. Cytując słowa jednego z naszych kolegów: ‘jak ja lubię takie proste chłopskie życie’.
Dzień 2: Rosja, bez znajomości cyrylicy nie podchodzić
Z samego rana do mojej świadomości dociera genialna myśl:
- Damiano, u mnie w sakwie jest przecież dokładna mapa Ukrainy! Jakbyśmy ją wczoraj wyciągnęli to pewnie byśmy tak nie błądzili!
Tiaaa, mapa teraz już w zasadzie nie ma znaczenia bo i tak jesteśmy na głównej drodze, a do samej granicy nie ma już żadnego miasta, w którym można by było pobłądzić. Do Moskwy jest stąd jedyne 800km prostej drogi. Tankowanie i w drogę… aż do charakterystycznego machnięcia pałką. Stop. I znowu panowie nawet nie chcą oglądać naszych dokumentów tylko popatrzeć sobie na motocykle i pogadać chwilę. Po standardowym zestawie pytań otrzymujemy życzenia ‘Z Bohom’ i możemy jechać dalej. Droga do granicy jest fantastyczna – bardzo dobra nawierzchnia, piękne krajobrazy, niewielki ruch. Po drodze mijamy może za dwa patrole policji, ale o każdym z nich jesteśmy informowani na wiele kilometrów wcześniej przez kierowców jadących z naprzeciwka. O osiągnięciu granicy informuje nas co najmniej 2-3 kilometrowa kolejka TIRów, którą mijamy bokiem i wbijamy się przed sam szlaban. Tutaj dopadają nas miejscowi agenci ubezpieczeniowi wciskający nam rzekomo konieczną do wykupienia na teren Rosji polisę za jedyne… 65 EUR od motocykla na 2 tygodnie. Mamy zielone karty i po szybkiej konsultacji telefonicznej z kolegą Bocianem decydujemy, że nie będziemy kupować żadnego dodatkowego ubezpieczenia. Gdyby okazało się ono faktycznie niezbędne to z całą pewnością jego brak wykażą nam już na granicy i na pewno będzie można je tam wykupić. Rozumowanie okazało się prawidłowe i potem podczas całej drogi przez Rosję ani razu nie mieliśmy potrzeby okazywania komukolwiek jakiegokolwiek ubezpieczenia. 65 EUR zaoszczędzone
Ukrainę opuszczamy szybko i bez żadnych problemów. Znowu mijamy bokiem potężną kolejkę samochodów stojących pomiędzy jedną granicą a drugą i dobijamy się pod sam szlaban strefy rosyjskiej, gdzie dostajemy do wypełnienia pierwszą magiczną karteczkę. To jest ta łatwiejsza – do uzupełnienia są podstawowe dane kierowcy i motocykla, a wszystkie rubryczki są jasno i czytelnie opisane po rosyjsku i po angielsku. Młody, lekko nadęty służbista kieruje nas do bramki gdzie Damiano zbiera opeer od kolejnego nadętego służbisty za niewielką przygazóweczkę przed wyłączeniem silnika. Dostajemy pieczątki w paszportach i na magicznych karteczkach i czekamy, czekamy, czekamy… nikt do nas nie podchodzi, nikt nie pokazuje czy można jechać dalej czy trzeba czekać. Rozglądamy się wokół i widzimy, że ludzie biegają w tę i nazad z obłędem w oczach i z naręczami papierów w dłoniach. Ani chybi coś jeszcze trzeba wypełnić. Podchodzę do pierwszego z brzegu mundurowego i pytam – okazuje się, że owszem, trzeba wypełnić deklarację, a druczki są tam. Druczki okazują się arkuszami formatu A4 opisanymi tylko i wyłącznie cyrylicą. Jest też wzór wypełnienia, ale oczywiście również tylko po rosyjsku. Ja akurat radze sobie w tym języku całkiem przyzwoicie, Damian nieco gorzej ale cyrylicę zna więc jakoś dajemy rade przebrnąć przez formularz. Zastanawiamy się co by się stało gdyby na taką granicę przypadkiem trafił turysta z Europy Zachodniej nie znający języka? Najprawdopodobniej stałby przed szlabanem do tzw. usranej śmierci, bo nikt by się nim nie zainteresował, a tym bardziej nikt nie pomógłby mu w wypełnieniu dokumentów. Nam zresztą też nie udaje się to za pierwszym podejściem – dostajemy nasze deklaracje z powrotem bo źle wpisaliśmy kraj, z którego wjeżdżamy do Rosji i zamiast numeru rejestracyjnego motocykla wpisaliśmy numer dowodu rejestracyjnego. Wygląda na to, że nieważne czy do Rosji wjeżdżasz od strony Mongolii czy Finlandii – jeśli jesteś Polakiem to znaczy, że wjeżdżasz z Polski i kropka. Za drugim razem wypełniamy deklaracje poprawnie i możemy wreszcie opuścić granicę. W plecy jesteśmy 3 godziny – 2 samego stania i 1 z powodu różnicy w czasie, ale Rosja stoi przed nami otworem. Pierwsze 200km drogi jest dosyć wyboiste, ale i tak dajemy radę utrzymać przelotową na poziomie 100km/h. Potem do samego Smoleńska jest tylko lepiej, a ostatnie 150 km pokonujemy w niewiele więcej niż godzinkę. Tu należy wspomnieć o specyfice tankowania w Rosji – otóż na wejściu dystrybutory są zablokowane. Należy podejść do kasy, zostawić zastaw (najlepiej w kwocie wyższej niż wynikałoby to z pojemności baku) i dopiero wtedy dystrybutor zostaje odblokowany i można tankować. Po zatankowaniu idziemy powtórnie do kasy, gdzie dostajemy resztę. O płatności kartą można w zasadzie zapomnieć.
Na obwodnicy Smoleńska spotykamy się ze Swietłaną i Igorem, którzy następnie prowadzą nas do schroniska młodzieżowego, gdzie mamy załatwiony nocleg. Jazda za Igorem stanowi mocny akcent na zakończenie dnia – przez kilkanaście km po obwodnicy prędkość w zasadzie nie schodzi poniżej 160km/h. Rada: jak chcecie jeździć za Rosjanami to zadbajcie wcześniej o solidne umocowanie bagażu bo na zbieranie klamotów po drodze z pewnością czasu nie będzie
W błyskawicznym tempie docieramy do schroniska, gdzie już czeka na nas Wiktor – woźny i opiekun schroniska. Motocykle znajdują schronienie w zamkniętym na solidną kłódę garażu, a my dostajemy czysty pokój i świeżą pościel. Łazienki wspólne na korytarzu zasługują na osobny akapit, który pojawi się w dalszej części tekstu. Tymczasem jednak zostawiamy manele, Wiktor instruuje nas co robić jakbyśmy chcieli wracać taksówką, daje na wszelki wypadek swój numer telefonu i jedziemy z Igorem i Swietłaną do miasta na kolację. Nasi przewodnicy pokazują nam knajpę, umawiamy się na kolejny dzień i oddajemy się kosztowaniu rosyjskich specjałów – щи, борщ, блины, жаркое, водка :-). Kolację urozmaicają nam wystrojone i naprawdę bardzo ładne dziewczyny, które wręcz stadami przechadzają się po ulicach pomimo stosunkowo późnej pory. Cóż, Smoleńsk jest miastem o bogatej historii, dzięki której sporo jest klimatycznych miejsc odpowiednich do spacerowania, a dodatkowo znajduje się tutaj kilka uczelni wyższych co z kolei powoduje napływ młodych ludzi. Wszystko to połączone z typowo rosyjskim zamiłowaniem do lansowania się powoduje, że na ulicach naprawę jest na kim oko zawiesić.
Robimy sobie krótki tour po mieście, odwiedzamy aleję miast – bohaterów (городов героев) czyli miast, które podczas wojny nie poddały się Niemcom, robimy kilka fotek i postanawiamy wracać do schroniska. Dzień był dosyć intensywny, a jutro czeka nas zwiedzanie i droga do Moskwy. Za radą Wiktora znajdujemy oznakowaną taksówkę, ustalamy z góry stawkę za kurs i wracamy do schroniska.
Dzień 3: Wasz hotel? Tak, to tutaj ale dwa dni temu go zamknęli
Poranna toaleta w schronisku młodzieżowym to przeżycie samo w sobie. Tak jak pisałem powyżej toalety są wspólne – tzn. wspólne dla mężczyzn w jednym skrzydle i wspólne dla kobiet w drugim skrzydle. Po wejściu do pierwszego pomieszczenia naszym oczom ukazuje się rząd umywalek z lustrami na ścianie i zaopatrzonych w dozowniki mydła w płynie i papierowe ręczniki, wszystko czyste i pachnące – słowem, pełen wypas. Następnie przez otwór w ścianie (bez żadnych drzwi) przechodzimy do pomieszczenia z kibelkami i tu przeciętnego człowieka z zachodniej części Europy, który zawczasu nie nastroił swojego umysłu na stan ‘rosyjski’ czeka pierwszy szok – otóż nie dość, że nie ma żadnych drzwi oddzielających od pozostałej części toalet to jeszcze, że tak to określę ‘stanowiska zadumy’, również nie są od siebie niczym oddzielone. Oczom turysty ukazuje się rząd kibelków wpuszczonych w postument obłożony płytkami, jeden obok drugiego w taki sposób, że wymuszone jest korzystanie z nich w pozycji ‘na narciarza’. Wzorem starożytnej Grecji, czyli: nic co ludzkie nie jest nam obce, można ulżyć sobie dzieląc się jednocześnie z kolegą papierosem, podając sobie ognia lub papieru toaletowego czy też najzwyczajniej w świecie gadając o… czymkolwiek. Wbrew pozorom i temu co widać na zdjęciach pomieszczenie to również jest czyste i nie powodujące wykręcenia nosa na lewą stronę – po prostu znać na nim ząb czasu i wysoką zawartość wszelkiego rodzaju osadów w wodzie, których efektem są rdzawe zacieki na ceramice. A brak kabin? No cóż, co kraj to obyczaj.
Ja pomimo odpowiedniego nastrojenia umysłowego swój szok miałem dopiero przeżyć. Rano korzystając z tego, że inni goście schroniska najwyraźniej jeszcze śpią szybciutko lecę skorzystać z toalety, wziąć prysznic (tu akurat można się zamknąć, a o nastrój dbają komary i zatkany odpływ z brodzika) i generalnie doprowadzić się do stanu używalności. Kiedy już stoję przed umywalką myjąc zęby przychodzi Wiktor i zaczynamy rozmowę: a gdzie byliśmy wieczorem, a jak nam się miasto podobało, a czy nie mieliśmy problemów z taksówką itd, itp. Wiktor nie przerywając uprzejmej konwersacji przechodzi do pomieszczenia z kibelkami, staje przy pierwszym z brzegu ‘stanowisku narciarskim’ gdzie cały czas podtrzymując ze mną kontakt wzrokowy poprzez lustro otwiera okno i zapala papierosa. Przez chwilę mam wrażenie, że ustawił się w tym miejscu tylko po to aby dym miał którędy ulatywać ale bardzo szybko zostaję wyprowadzony z błędu. Wiktor opuszcza spodnie, przyjmuje pozycję ‘małyszową’ i…. traaach, prrrruuut, plum … i po sprawie. Następnie podchodzi do sąsiedniej umywalki i spokojnie myje ręce. Rosja to nie kraj, to stan umysłu
O 9.00 pod schroniskiem czekają już na nas Swietłana i Igor, którzy tego dnia będą naszymi przewodnikami po mieście i okolicach i do których w ramach skromnego podziękowania z naszej strony trafia pierwsza z dwóch flaszek polskiej wódki. Pierwszy punkt programu to oczywiście cmentarz w Katyniu. Miejsce pamięci znajduje się w lesie kilka km od Smoleńska. Memoriał został w całości sfinansowany przez Polskę i trzeba przyznać, że jest wykonany bardzo starannie i z dużym wyczuciem. Świat żywych od świata poległych oddziela symboliczna szklana ściana, za którą zaczyna się właściwy cmentarz. Las katyński w naszej, Polaków świadomości, wiąże się w zasadzie tylko i wyłącznie z mordem na polskich oficerach dokonanym przez NKWD w roku 1940. Tymczasem było to miejsce straceń więźniów politycznych przez okres 20 lat – od 1920 do 1940 roku. Statystyki pomordowanych przestano prowadzić po około 10 latach ‘eksploatacji’ tego miejsca na liczbie około 20 tys. ofiar. Na tej podstawie szacuje się, że w zbiorowych mogiłach spoczywa tam co najmniej 40 tys. ludzi wszystkich wyznań i wszelkich narodowości, które miały to nieszczęście znaleźć się w owych latach w strefie wpływów Sowieckiej Rosji. W związku z faktem, iż krajobrazowo i przyrodniczo jest tu naprawdę pięknie poniekąd nie dziwi fakt, że NKWDziści chętnie budowali na tym terenie swoje letnie dacze. Czysto ludzki aspekt owego ‘kurortu’ to już zupełnie inna sprawa, której, prawdę mówiąc, nie potrafię skomentować. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby na świeżych grobach innych zamordowanych własnoręcznie ludzi stawiać sobie willę i jeździć tam na wypoczynek?
Dzisiaj po owych daczach nie ma już śladu, a kontrast spowodowany świadomością, że chodzimy po grobach dziesiątek tysięcy pomordowanych ludzi oraz pięknem otaczającej przyrody, oszałamiającą wprost zielenią lasu i śpiewem ptaków robi na nas olbrzymie wrażenie. Wrażenie to potęguje jeszcze dźwięk dzwonu bijącego do wnętrza ziemi ku pamięci pomordowanych, poruszonego w pewnym momencie przez Igora. Upał powyżej 30 stopni, a ciarki po plecach przechodzą.
Po zwiedzeniu cmentarza w Katyniu jedziemy na pyszne śniadanko w jednym ze smoleńskich parków i dalej w miasto. Kolejne punkty programu to tzw. крепость czyli mury obronne z XVII w., smoleński Sobór Uspieński (czyli innymi słowy sobór Zaśnięcia Matki Bożej z przełomu XVII i XVIIIw., park i kościół Niepokalanego Poczęcia NMP z lat 90. XIX w. Mury obronne w części centralnej miasta są odnowione, zakonserwowane i… zamknięte dla osób postronnych. Dlatego też nasi przewodnicy zabierają nas trochę dalej od centrum miasta, gdzie można bez problemu wejść na szczyt murów oraz na basztę, która była jakiś czas temu restauracją, ale poszła z dymem. Zarówno mury jak i wypalona baszta nie są w żaden sposób zabezpieczone, także należy uważać gdzie się stawia kroki. Tym niemniej klimat starych murów jest niepowtarzalny, a panorama miasta bardzo urokliwa.
Następnie jedziemy do Soboru, który jest tak jakby odpowiednikiem katolickiej katedry oraz klasztoru w jednym. Sobór ulokowany jest na wzgórzu, wokół trwają roboty drogowe, ulice pozamykane, oprócz robotników w okolicy roi się od policji. Igor przez chwilę kręci się w poszukiwaniu drogi aż w końcu znajduje wąską, ale przejezdną drogę. Pod samą bramą znowu policja i zakaz wjazdu, ale Igor mruczy pod nosem, że ‘my diplomaticzeskie’ i ładuje się swoją leciwą CRVką przez bramę prosto na dziedziniec klasztoru. Tam jeszcze więcej policji, limuzyny, grupka odświętnie ubranych dziewczynek z kwiatami, tajniacy w garniturach i generalnie widać, że coś ważnego się dzieje. Swietłana i Igor przypuszczają, że to najprawdopodobniej wizyta Patriarchy Rosyjskiej Cerkwi, który pochodzi właśnie ze Smoleńska. W takim wypadku nie dziwi ilość mundurowych – w końcu to niejako odpowiednik katolickiego papieża. To co dziwi to fakt, że żaden z tych mundurowych, pomimo iż przyglądają nam się z zainteresowaniem, nie decyduje się do nas podejść i zapytać jakim prawem tu wjechaliśmy. Dochodzimy do wniosku, że najprawdopodobniej zadziałała zasada: wjechał, znaczy pewnie ktoś ważny i mu było wolno. :-) Sam sobór jest bardzo ładny, wnętrze jak we wszystkich cerkwiach ozdabia przepiękny ikonostas kapiący wręcz od złota. W środku nie lada gratka – trafiamy na zaślubiny w obrządku prawosławnym. Śpiew popa (bez żadnego mikrofonu ani organów) rozbrzmiewa wręcz niesamowicie. Na ścianie przy wejściu do cerkwi ciekawostka dla nas – tablica upamiętniająca 300 lecie obrony Smoleńska przed… Polakami. Było to w roku 1611, czyli w okresie kiedy Polacy po zwycięskiej bitwie pod Kłuszynem bawili nie tylko w Smoleńsku, ale i na moskiewskim Kremlu. Smoleńsk był w polskich rękach do roku 1667 kiedy to ponownie przeszedł pod panowanie rosyjskie.
Po Soborze przychodzi czas na Park Łopatyński (Лопатинский сад), w którym pomniki upamiętniają wojnę Napoleona z Rosją. W pobliżu miasta stoczono jedną z największych bitew tej kampanii: 15-18 listopada 1812, bitwa pod Krasnym.
Kolejny zabytek, który oglądamy czyli Kościół Niepokalanego Poczęcia NMP to aktualnie obraz nędzy i rozpaczy. Zamknięty podczas rewolucji przez komunistów na krótko powrócił do swojej funkcji w czasie II wojny światowej, kiedy to niemieccy kapelani odprawiali tam msze dla Wehrmachtu po to aby po wojnie znowu zostać zamkniętym. W czasach ZSRR jak wiele innych obiektów sakralnych pełnił funkcję magazynu a następnie archiwum miejskiego. Archiwum znajduje się tam zresztą po dziś dzień i starania miejscowej parafii rzymsko-katolickiej o odzyskanie kościoła jak na razie nie przyniosły rezultatu. Budynek jest w tragicznym stanie, ściany się sypią, witraży już dawno nie ma, na dachu rosną całkiem już okazałe brzozy. Udaje nam się chwilę porozmawiać z bardzo sympatycznym Ojcem Ptolomuszem (Jackiem) Kuczmikiem pełniącym funkcje proboszcza parafii, który ciekawie opowiada o przeprawach z miejscowymi urzędnikami na czele z konserwatorem zabytków.
Naszą wizytę w Smoleńsku kończymy spotkaniem z przemiłą panią Anną, której to zawdzięczamy taką wspaniałą organizację naszego pobytu w tym bardzo ładnym i pełnym ciekawostek mieście. Żegnamy się serdecznie i poinstruowani przez Igora jak najszybciej wydostać się na główną szosę wylatujemy w kierunku na Moskwę. Ciemne chmury nadchodzące z zachodu motywują nas do mocniejszego odkręcenia manetki i tym razem udaje nam się uniknąć pompy. Drogi do Moskwy jako takiej nie ma co opisywać, może za wyjątkiem zabawnego incydentu podczas jednego z tankowań. Procedura jak zwykle, czyli zatrzymujemy się pod jednym dystrybutorem i jeden z nas leci do kasy zostawić zastaw. Tym razem pada na Damiana a ja czekam pod pompą, czekam, czekam ale nic nie leci. W końcu wraca Damian:
- Ty idź z nią pogadaj bo ja nie rozumiem co ona do mnie gawarit.
Idę do środka a tam siedzi baba: gruba, brzydka, nadęta i od lat nie uśmiechnięta. Nakładam na twarz uśmiech nr 151 i najuprzejmiej jak potrafię pytam się o co kaman? Dlaczego nie chce odblokować dystrybutora. W odpowiedzi słyszę, że przecież tłumaczyła mojemu koledze, że trzeba kaskę zostawić.
- Ok, poniatna, skolko nada ostawit? 1000 rublej chwatit? My chocziem do połna zaprawitsa.
- 1000 chwatit.
- I charaszo, i poczemu sierditsa? Moj drug prosto nie poniał szto wy jemu skazali
- Nie poniał, nie poniał. Nada uczitsa jazykow!!!
Z trudem powstrzymuję się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. A to nam się oberwało! I faktycznie za chwilę okazuje się, że zrozumienie języka mówionego bardzo ważna rzecz – po wyczerpaniu 1000 rubli dystrybutor zamiera i żeby nalać do pełna w obydwa motocykle i tak muszę wrócić do kasy i zostawić następny zastaw. Nie ma co, pokazała lwi pazur.
Dalsza droga do Moskwy przebiega bez niespodzianek. Szosa dobra, także kilometry uciekają szybko i wkrótce dojeżdżamy do przedmieść stolicy. Po niebie cały czas przewalają się ciemne chmury, ale jak na razie udaje nam się uniknąć deszczu a że jest dosyć ciepło jadę na letniaka – w dżinsach i bluzie dresowej założonej na zbroję Knoxa. W pewnym momencie przed sobą dostrzegam cienką, nieco ciemniejszą od tła smużkę biegnącą od chmury prosto w dół. Nie mija więcej niż 30 sekund i wjeżdżamy w ścianę deszczu – dosłownie jakby ktoś na nas z konewki wodę lał. Cała zlewa trwa nie więcej niż 10 minut ale to wystarcza, żeby mnie przemoczyć do suchej nitki. Damian zadowolony bo przezornie wcześniej założył pancerne spodnie i kurtkę. Nie ma się jednak czym przejmować bo wkrótce wychodzi słońce i zanim dobijamy do tabliczki z napisem МОСКВА jestem już z powrotem suchy.
Przed wyruszeniem w drogę przezornie wydrukowałem sobie dokładne mapki z dojazdem do hotelu zarezerwowanego uprzednio za pośrednictwem booking.com, także teraz bez żadnych problemów docieramy na miejsce. Okazuje się, że nasz Hotel Crocus znajduje się na zamkniętym i strzeżonym osiedlu domków. Wszystkie takie same, wszystkie z drewna, nowe i ładne. Timing mamy wręcz idealny bo właśnie zaczyna padać. Zatrzymujemy się pod hotelem (co prawda nazywa się Arbat a nie Crocus ale co tam – hotel to hotel, a adres się zgadza i wygląd ma identyczny jak ten na zdjęciu z booking.com).
- Zdrastwujtie, u nas jest rezerwacja na dwie noczi zdies.
Odpowiada mi zdziwiona mina młodego recepcjonisty, który każe sobie pokazać ową rezerwację.
- Da u was jest rezerwacja, nu ona na hotel Crocus a on nie zdies tolka siuda – i gość pokazuje domek oddalony o 50 metrów – Nu on zakryt. Jewo zakryli 2 dnia nazad i siewodnia tolka meble zabirajut.
Jak to zamknięty?! Co jest?!? Przecież mamy rezerwację i to potwierdzoną i jeszcze kilka dni przed wyjazdem odpisali mi na maila, że nie będzie problemu z płatnością kartą! Niestety okazuje się, że Maxim nie robi sobie z nas jaj tylko faktycznie nasz hotel zamknęli i zdążyli już wywieźć wszystkie meble. Tylko tabliczka przy drzwiach została, a numer telefonu podany na rezerwacji jest niedostępny. No to kicha – jest wieczór, z nieba leje, a my na przedmieściach Moskwy bez noclegu.
Całe szczęście, że Maxim okazuje się być bardzo w porządku. Tak się akurat składa, że u niego w Arbacie jest jeden pokój wolny na najbliższą noc, a i cena jest przyzwoita, nieznacznie tylko wyższa niż mieliśmy płacić w Crocusie. Maxim częstuje nas kawą i lodami z prywatnych zapasów, siada do telefonu i po chwili informuje, że na drugą noc znalazł nam miejsce w innym hotelu z sieci Arbat po drugiej stronie miasta, ale z łatwym dojazdem jedną linią metra bez przesiadek. Motocykle będziemy mogli zostawić u niego – teren jest strzeżony, on jest na miejscu 24h i będzie je miał na oku. Całe zamieszanie kosztuje nas więcej o ok. 50 PLN od pierwotnej ceny i ok 3 godzin w plecy, które zamiast na zwiedzanie nazajutrz będziemy musieli poświęcić na transfer z jednego hotelu do drugiego i potem na powrót do centrum. Tymczasem jednak zadowoleni z obrotu sprawy idziemy do znajdującej się nieopodal osiedla litewskiej knajpy na kolację. Knajpa bardzo przyjemna, wita nas urocza kelnerka, która natychmiast po usłyszeniu naszych pierwszych słów przechodzi na płynną polszczyznę i służy radą co do wyboru najlepszych dań. Po grzybowej, soliance i kartaczach zapitych solidną porcją piwa i kwasu z trudem wytaczamy się z knajpy. Dzień kończymy na tarasie hotelu pijąc browara z dopiero co poznanymi Ukraińcami, którzy zaśmiewają się do rozpuku z naszego poszukiwania noclegu w Desnie. Jeden z nich służył tam kiedyś na czołgach i dokładnie to miejsce zna. No cóż, Rosja to nie kraj – Rosja to stan umysłu.
Dzień 4 – Moskwa
Rano pobudka, pakujemy po tobołku na jedną noc i jedziemy do drugiego Arbata. Najpierw marszrutką do najbliższej stacji metra, a potem kilkanaście stacji jedną linią. Wysiadamy na stacji Partizanskaja przyozdobionej w motywach partyzanckich – jest pomnik grupy dzielnych partyzantów, jest pomnik pojedynczej dzielnej partyzantki, są płaskorzeźby z bronią dzielnych partyzantów na tle lasu itd., itp. Generalnie sowiecka gigantomania w pełnej krasie. Dzielnica w której się znajdujemy to takie blokowisko w rodzaju warszawskiego Ursynowa czy Białołęki tyle, że nieco starsze. Hostel Arbat znajduje się w piwnicy bloku na oko z lat 50-tych. Tu również jest bardzo czysto, schludnie i już od progu wita nas bardzo serdecznie pani uprzedzona wcześniej przez Maxima. Zostawiamy graty i znowu metrem jedziemy do centrum.
Niestety, te kilka godzin stracone na transfer z jednego hotelu do drugiego i powrót do centrum powoduje, że nie mamy już szans na odwiedziny w ‘sypialni’ wodza rewolucji. Mówi się trudno – jest pretekst, żeby tu kiedyś wrócić. Tymczasem wbijamy się na teren Kremla. Najpierw trzeba zakupić bilety, potem przechodzi się przez bramki jak na lotnisku i już możemy podziwiać zmianę warty przed bramą. Zmiana warty przed bramą Kremla jest tak samo napuszona jak każda inna zmiana warty na świecie, ale ma jedną cechę charakterystyczną – mianowicie już po zajęciu stanowisk przez nowych wartowników do każdego z nich podchodzi oficer i krótkimi, żołnierskimi ruchami poprawia im umundurowanie: wyrównuje pasy, obciąga płaszcze, strzepuje niewidzialne pyłki z pagonów, itd. Generalnie przy całej tej paradności ta część ‘przedstawienia’ wygląda dosyć zabawnie. Sam Kreml to po prostu duży zamek, a właściwie teren otoczony murami obronnymi z basztami. W środku znajdują się budynki rządowe zamknięte dla zwiedzających oraz kilka pałaców i prawosławnych soborów udostępnionych dla turystów. My decydujemy się na zwiedzenie zbrojowni, a następnie robimy sobie rundę po soborach. W Soborze Archangielskim (Архангельский собор) znajdują się sarkofagi 54 carów i członków rodzin carskich. Kiedy tak chodzimy pomiędzy owymi sarkofagami próbując odcyfrować kto w którym leży podchodzi do nas ochroniarz i ściszonym głosem pyta czy jesteśmy z Polski. Kiedy potwierdzamy okazuje się, że pan w młodości służył w jednostce w Rembertowie i rzecz jasna z dużym sentymentem wspomina te czasy. Bardzo lubi Polaków i teraz chętnie nam poopowiada o ‘lokatorach’ świątyni. Zaczyna pokazywać nam poszczególne sarkofagi i tłumaczy kto, z kim i dlaczego tutaj leży. Cechą charakterystyczną naszego niespodziewanego przewodnika jest to, że cały czas mówi ściszonym głosem, rozgląda się ostrożnie wokoło i stara się pozostać niewidoczny ukrywając się za kolumnami. Jego dziwne zachowanie wkrótce się wyjaśnia – w pewnym momencie podchodzi do naszej grupki jakiś facet ubrany po cywilnemu i cichym ale stanowczym głosem oznajmia:
- A ty szto? Ekskursowod?!? Idi w swoju rabotu!
W tym momencie nasz przewodnik cichutko mamrocząc pod nosem jakieś wyjaśnienia sztywnieje i szybciutko oddala się na swój posterunek. Potem, gdy chcemy mu chociaż z daleka kiwnąć głową i podziękować udaje, że nawet nas nie widzi. Trochę to wszystko dla nas dziwne ale najwyraźniej tutaj już tak jest.
Na dziedzińcu Kremla można obejrzeć jeszcze wielką armatę zwaną царь пушка i ogromny pęknięty dzwon. O dzwonie dowiadujemy się z przewodnika, że nigdy nie wydał z siebie głosu – był po prostu zbyt wielki i nikt nie był w stanie rozbujać go wystarczająco mocno, aż w końcu pękł w jakimś pożarze. Chociaż legenda głosi, że to Car Piotr tak się zapienił, że dzwona nie da się rozbujać, że przyłożył mu z prawego prostego i dzwon się rozpękł, my raczej skłanialibyśmy się do przyjęcia wersji z pożarem. Car Puszka zresztą prawdopodobnie również zbyt użyteczna nie była, gdyż przy wadze jednej kuli ok. 1 tony i wadze samego działa 40 ton + laweta (zdaje się 17 ton) raczej nie bardzo dało się to to nabić, nie mówiąc już o manewrowaniu i celowaniu. Tak czy inaczej car najwyraźniej miał potrzebę posiadania czegoś w odpowiednio dużych rozmiarach, nawet jeśli nie bardzo nadawało się to do użytku…
Po obejściu dziedzińca kierujemy się na skwerek, z którego widać wyraźnie nowe lądowisko dla śmigłowca. To zapewne tutaj dzisiejszy Pan na Kremlu ląduje po swoich wojażach po imperium. Robimy zdjęcie i idziemy dalej, obok nas po skwerku przechadza się smutny pan w garniturze. Kierujemy się do wyjścia z Kremla oglądając po drodze kolekcję armat i robiąc jeszcze kilka fotek, w pewnej odległości od nas w tym samym kierunku idzie smutny pan w garniturze. Wychodzimy z terenu Kremla i idziemy na browarka do knajpeczki obok fontanny z rzeźbami postaci z rosyjskich bajek, obok nas przy sąsiednim stoliku siedzi smutny pan w garniturze i popija piwko. Co jest?! Paranoja jakaś czy faktycznie po zrobieniu fotki lądowiska dostaliśmy ‘opiekuna’? Raczej się już tego nie dowiemy bo po wyjściu z knajpki pan smutny gdzieś znika i więcej go już nie spotykamy, ale dziwne wrażenie pozostaje.
Idziemy na Plac Czerwony, który na żywo robi znacznie mniejsze wrażenie niż w telewizji. Jest po prostu dużo mniejszy niż by się wydawało, a w dodatku podczas naszej wizyty rozstawiają akurat na nim olbrzymią scenę, która dodatkowo skraca perspektywę. Mauzoleum Lenina też wielkie nie jest i udostępnione do zwiedzania tylko 3 godziny dziennie. Po placu i wzdłuż murów Kremla kręci się mnóstwo mundurowych, których wspólną charakterystyczną cechą jest to, że na widok aparatu fotograficznego odwracają głowę albo wręcz schodzą z ‘linii strzału’. Wyraźnie nie chcą być fotografowani. Robimy sobie kilka fotek w najbardziej ‘pocztówkowych’ miejscach i idziemy zobaczyć słynny ГУМ czyli Гловный Универмаг (Głownyj Uniwermag czyli po prostu główny dom towarowy). Dzisiaj to nic nadzwyczajnego – ot, kolejna wielka galeria handlowa, ale kiedy powstawał jakieś 100 lat temu musiał robić ogromne wrażenie na odwiedzających go ludziach. W jednym ze sklepików z pamiątkami zostawiam przez gapiostwo nasz przewodnik – kiedy wracamy tam jakieś 3 kwadranse później przewodnik spokojnie czeka tam gdzie go położyłem. Przewodnik niby nic wielkiego, niemniej jednak nikomu do ręki się nie przykleił. Czy tak samo byłoby w Warszawie w Złotych Tarasach? Wcale nie jestem pewien…
Udajemy się w kierunku słynnego Arbatu. Po drodze mijamy dwóch Władimirów – ten ‘współczesny’ w garniturze siedzi smutny pod flagą Rosji (nikt nie chce się z nim fotografować), ten ‘rewolucyjny’ wesolutki, lekko (albo całkiem już mocno) podpity na brak chętnych do fotografii nie narzeka. Lenin wiecznie żywy, może i Włodek P. za 100 lat będzie się cieszył równą popularnością?
Słynny Arbat jest ulicą niesłychanie kolorową i jak cała Rosja pełną kontrastów. Z jednej strony drogie knajpy (piwo w przeliczeniu 20 PLN) a z drugiej dziadek wyglądający jak Św. Mikołaj (czy raczej Dziadek Mróz), który ręcznie robionymi matrioszkami stara się zarobić na bułkę i kefir. Wokół pełno grajków, klaunów, malarzy, portrecistów i wszelkiej maści większych bądź mniejszych artystów. Jest też knajpa, do której zjeżdżają się lokalni lanserzy na motocyklach co to w całym swym mechanicznym życiu ziarenka piasku ani kropli deszczu nie widziały. Ciekawostką są toalety publiczne typu TOI TOI – otóż stawiane są one w pakietach po 3 – 4 kabiny, z których jedna przeznaczona jest na ‘biuro’ pani toitoiowej. Siedzi sobie taka pani cały dzień w TOI’u, ma tam swój fotelik, swoje biureczko i kasuje po 30 rubli za możliwość skorzystania z tego przybytku. Można? Można :-). Mnie osobiście w bardzo dobry nastrój wprawiają loga znanych międzynarodowych marek pisane cyrylicą np. СубВай, МакДонналдс, Ситибанк, itp. Coś pięknego!
Zmęczeni po całym dniu łażenia po mieście wracamy do hotelu. Po drodze wstępujemy jeszcze na kolację do pobliskiej kaukaskiej knajpy gdzie próbujemy specjałów takich jak: kawior, khinkali gruzińskie, khinkali uzbeckie, szaszłyki itp.
Dzień 5 – Droga Moskwa – Sankt Petersburg z bonusem
Z samego rana pobudka i transfer do pierwszego Arbat hotelu do Maxima. Nasze motocykle spokojnie czekają na nas tam gdzie je zostawiliśmy, a Maxim rzecz jasna częstuje nas pyszną kawą i błyskawicznie znajduje nam hostel w Sankt Petersburgu za przystępną cenę i w dobrej lokalizacji. Druga z wiezionych z Polski flaszek wódki w dowód wdzięczności zmienia właściciela, pakujemy się i jazda – tego dnia czeka nas prawie 700km po drodze, która nie cieszy się opinią najłatwiejszej w Rosji. Nam dodatkową porcję atrakcji zapewnia lejący praktycznie nieprzerwanie deszcz. Walcząc z pogodą, miliardem TIRów, kilometrowymi korkami na odcinkach remontowanych i uważając na fotoradary zainstalowane prawie w każdej wiosce tylko mniej widoczne niż w Polsce, pod wieczór docieramy w końcu w okolice Sankt Petersburga. Po ok. 10 godzinach jazdy i pokonaniu ok 600km w deszczu na koniec dnia spotyka nas bonus za wytrwałość – ostatnie 100km jedziemy w słońcu i do granic miasta docieramy ok. godziny 22, a słońce wciąż wysoko na niebie. Właśnie zaczyna się okres słynnych białych nocy. Dziwnym trafem bez większego problemu odnajdujemy nasz hostel – cena okazuje się być nieco wyższa niż wynikałoby to z rezerwacji bo doliczają nam opłatę klimatyczną i opłatę za parking dla motocykli, ale i tak pozostaje na rozsądnym poziomie. Hostel mieści się w świeżutko wyremontowanych starych budynkach pofabrycznych, jest czyściutko i spokojnie, a motocykle parkują na wprost budki strażnika na ogrodzonym parkingu. Zostawiamy sprzęty i idziemy w miasto na kolację. Tym razem trafiamy do knajpy w klimatach marokańskich i jak zwykle najadamy się do pełna doskonałej jakości potrawami. Kto powiedział, że w Rosji jest słabo z jedzeniem?