Gruzja – Kraina Cudów

Dodane 19 września 2014 o 13:47 przez admin 2 Komentarzy

              Wszyscy mówią, że Gruzja jest piękna, nie cierpię się powtarzać, więc tego nie powiem, ale za to powiem, że mnie ten kraj urzekł. Od samego początku oczarował, na każdym kroku zaskakiwał i nie przestawał aż do końca podróży.

              Początek nastąpił o 4 nad ranem. Któż to wymyślił, żeby samolot z Warszawy lądował w Tbilisi o takiej nieludzkiej godzinie, przecież bez sensu! Nic podobnego! Oczywiście pod warunkiem, że ma się cudownego Saszę, który o tej dziwnej godzinie, wprost z lotniska wiezie Cię pod twierdzę Narikala i każe oglądać pięknie oświetloną panoramę miasta. W tym momencie ta dziwna godzina nabiera głębokiego sensu. Jeśli ma się jeszcze szczęście napotkać pod twierdzą tubylców, którzy akurat to miejsce i moment wybrali na powitanie dnia (a może raczej pożegnanie nocy) pieśnią, to od razu się wie, że Gruzja ma w sobie to coś.

             Przylot wściekłym porankiem ma też tę zaletę, że dzień osobliwie się rozrasta (fakt, że między Polską, a Gruzją różnica czasu wynosi 2h, i że w zasadzie się tej nocy nie spało wyrzucamy z pamięci). Dzięki temu mamy bardzo dużo czasu by podziwiać miasto. Przedziwne to miasto, takie staro-nowoczesne, tu rozpadające się domki, tam błyszczące nowością pawilony wystawowe, tu twierdza z VIII wieku, tam nowoczesny most i kolejka gondolowa. Spacer multikulturową starówką zaspokoi wymagania każdego estety. Tbilisi ma swój specyficzny urok, chwilami jest piękne, chwilami potwornie brzydkie, ogólnie przyjazne i jakieś takie swojskie. Co mnie w nim jednak najbardziej urzekło to cud piękności, czyli tyłek Matki Gruzji, przepięknie przez artystę ukształtowany i zdecydowanie podziwiania godny. Reszta Matki Gruzji była równie powabna, zachwyciłam się całością od pierwszego wejrzenia. Górujący nad miastem pomnik to, moim zdaniem, jego najpiękniejsza wizytówka.

Matka Gruzja

             Zdecydowanie mniej zachwycił mnie ruch uliczny, bo kierowcy jeżdżą jak chcą, pasy traktują umownie (większość jeździ tak, że połowa autka znajduje się na pasie sąsiednim), przejścia dla pieszych nawet czasem są, ale i tak wszyscy, również piesi, mają je w głębokim poważaniu. Cud więc prawdziwy, że ludzie tam codziennie masowo pod kołami samochodów nie giną. Piesi, samotnie bądź stadnie, wyskakują na ulicę pod rozpędzone samochody, czasem ktoś się zatrzyma, czasem trzeba poczekać. Co w tym wszystkim jednak ciekawe to to, że nikt nikomu nie wygraża, nikt na nikogo nie krzyczy i nie ma żadnej pretensji. Cud uprzejmości i nie przejmowania się niczym. To samo można zaobserwować w przypadku jazdy w trasie. Dżygit stajl króluje niepodzielnie: na trzeciego, na zakręcie, poboczem, w ostatniej chwili, bez kierunkowskazów (kierunkowskazów to chyba tylko cudzoziemcy używają) i nikt się nie obrusza, nie zajeżdża drogi, krótkie ti-dit jak ze Strusia Pędziwiatra: jestem/widzę Cię/spoko/szerokiej drogi. Cud wyrozumiałości, bo u nas to już by gonili, klakson dusili i wygrażali pięściami.

            Na stolicy cuda się nie skończyły. Udaliśmy się w góry do David Garedża. Piękna droga, zachwycające widoki, tylko pogoda akurat jakaś deszczem grożąca i wiatr usiłujący zrzucić nas z motocykli. Czekający nas nocleg pod gołym niebem zrobił się nieco problematyczny. Czy namioty to porwie nam jak już je rozbijemy czy jeszcze w trakcie… Oj tam, ustalimy to jak już je porwie. I nagle cud: w małym Udabno, prawie wymarłej wiosce i w zasadzie pośrodku niczego natknęliśmy się na knajpę Oasis Club prowadzoną przez przesympatycznych Polaków. Pyszne jedzenie, miłe towarzystwo i kolejny cud, bo chmury nagle się rozstąpiły i wyszło słońce, a nam jęk zachwytu wyrwał się z piersi, bo krajobraz zrobił się bajkowy. Na deser dostaliśmy jeszcze tęczę. Ech żyć nie umierać! A potem zrobiło się nieco surrealistycznie, bo na pastwisku obok knajpy „pastuch” Mercedesem Coupé zaganiał krowy z pastwiska! Cuda na kiju! Na koniec środkiem ulicy przebiegł koń i głośno się roześmiał. Ech ta Gruzja!

Udabno

             Potem zaniosło nas do Szatili. Piaszczysta droga wiła się wśród gór. Gdzieniegdzie przecinał ja strumień, co jakiś czas z boku otwierała się przepaść. Znaleźliśmy się tu późnym popołudniem, co zapewne nie było najrozsądniejszym pomysłem, ale dzięki temu gdy dotarliśmy na przełęcz przeniosło nas na drugą stronę lustra i ujrzeliśmy krajobraz jak z baśni. Odziana w czerwona kurtkę i z czerwoną chustką na głowie czekałam by zza rogu wyszedł wilk i spytał co niosę w koszyczku. O dziwo nie wyszedł, może dlatego, że nie miałam koszyczka… Zjechaliśmy z przełęczy, czas płynął nieubłaganie, przed nami było jeszcze masę kilometrów, a drogi jakoś wcale nie ubywało. Niebo zasnuły chmury, zrobiło się ciemniej. Każdy kolejny zakręt budził nadzieję, że to Szatili to będzie już. Niestety były tylko kolejne zakręty i coraz węższa droga gęsto usiana kapliczkami… Przy każdej kapliczce było źródełko z wodą, być może dla spragnionych wędrowców, by ominął ich los tych, którym przeprawa przez góry się nie udała… W pewnej chwili zauważyłam pogrążony w rzece prawie po dach szkielet samochodu. Przerdzewiał na wylot, praktycznie stopił się już krajobrazem. Czyżby poprzedni turyści?

Szkielety się nie walały, ale to o niczym nie świadczyło, mogły się nimi zająć dzikie zwierzęta… O mamusiu, zostać zjedzonym tak pośrodku niczego!!!

Już od dłuższego czasu w samochodzie panowała cisza. Wszyscy nerwowo zaciskali szczęki i modlili się w duchu o to, byśmy już wreszcie dotarli do celu. Za kolejnym zakrętem jednak Szatili nadal nie było. Pojawili się za to tubylcy jadący na koniach, z dobytkiem przytroczonym do siodeł własnej konstrukcji. Uśmiechali się szeroko mijając nas. Na ich widok nabrałam otuchy. Skoro są ludzie, to przecież musi tu być jakaś cywilizacja! Refleksja, że cywilizacja to im do niczego potrzebna nie jest, bo oni przez te góry to prawdopodobnie na przełaj jadą, przyszła nieco później, po kolejnych kilku zakrętach… Póki co, pośrodku niczego wyrosły kamienne wieże. No to już na pewno było to! Nie, nie było. Zanim dotarliśmy do Szatili zabawiliśmy się jeszcze w poganiaczy krów. Motocykle przemknęły się bez trudu stając się na chwilę częścią stada. My w jeepie, na drodze, na której sami ledwo się mieściliśmy, musieliśmy trochę poczekać zanim udało nam się je wyminąć. Gdy wreszcie za kolejnym zakrętem ukazała się tablica Szatili nasza radość nie miała granic! Udało się! Dojechaliśmy! Przedarliśmy się przez niezdobyte góry! Jesteśmy wielcy! Jesteśmy zdobywcami! Nagrodą za trudy podróży był gościnny dach i najcudowniejsze chaczapuri, jakie jedliśmy w całej Gruzji. Podawane na stół prosto z patelni, parzące palce, niebo w gębie i cud smakowitości. Warto było przyjechać. Już sama droga była nagrodą, a kamienne miasto kolejną. Powrót nieco rozwiał naszą aurę zdobywców. Słońce wesoło świeciło, droga od wczoraj podeschła. Mijały nas kolejne busy, których kierowcy ze znudzoną miną i obowiązkowym „zimnym łokciem” wieźli turystów. To już nie były te emocje co wczoraj, jednak wciąż patrzyłam na góry z trwożnym szacunkiem mając w pamięci opowieści naszego gospodarza o tym jak ciężko się tu żyje i o tych, co poszli w góry i już w nich zostali. Zakochałam się w tym fragmencie Gruzji, siedzi mi w duszy i już w niej zostanie.

Droga do Szatili

               Droga do Wardzi to znowu jedna z najfajniejszych dróg, jakimi w życiu jechałam. Cała masa zakrętów: prawe, lewe, mniejsze, większe we wszelkich możliwych kombinacjach, a wszystko to osadzone w pięknym górzystym terenie i z wijącą się wzdłuż drogi rzeką. Droga niestety gęsto usiana krowimi plackami i samymi krowami. Jak to Panie w Gruzji! Te krowy tam można znaleźć naprawdę wszędzie. Na drodze, na autostradzie, na parkingu, na przystanku, w ruinach zamku, itd. Właściwie jedynymi miejscami gdzie krów nie było były kościoły. Na tej drodze natknęłam się na kolejny cud, tym razem kreatywności i recyklingu, bo przez rzekę w ramach mostu przerzucony był stary wagon kolejowy. Mogłam tylko skłonić głowę w milczącym podziwie. Ten cud recyklingu zresztą nie był jedyny. Jeśli coś się popsuje i trzeba naprawić to Gruzini korzystają się z tego, co jest pod ręką. Kawałek starej gazety, deski czy dykty doskonale służą za materiał zastępczy przy wszelakich naprawach. Działa? Działa. Spełnia swoja funkcję? Spełnia. No to czym tu się martwić? Wszak są w życiu ważniejsze rzeczy do roboty, a że to naprawiane trzyma się tylko cudem to już zupełnie inna kwestia.

              W Wardzi natknęłam się na kolejny cud, tym razem obrzydliwości. Przy wejściu do skalnego miasta stoi drzewo, dawno temu jakiś turysta, kierowany nie wiadomo czym, przykleił do drzewa zżutą gumę do żucia. Jego czyn, z przyczyn kompletnie dla mnie niezrozumiałych, powtórzyli inni i teraz drzewo całe jest gumami oblepione. Stoi i straszy. Fuj! Na szczęście chwilę potem natknęłam się na kolejny cud, dla odmiany sanitarny. Poziom spotkanych w Gruzji toalet był przeróżny. Od dziur w ziemi po eleganckie łazienki z wielkimi murowanymi wannami. Z drżeniem serca czekałam cóż spotka mnie tutaj! Tymczasem łazienka przy wejściu do skalnego miasta była rewelacyjna: kafelki, czyściutko, papier, ciepła woda, a nawet mydło! A że kibel to narciarz i ma drzwi metrowej wysokości… No cóż… zsocjalizować się można, z osobą w kolejce pogadać, a co intymne to w sumie zasłonięte. A zresztą czym się tu przejmować?! W końcu każda baba zbudowana jest tak samo, a czynność codzienna i ogólnoludzka.

Cud, że się ze śmiechu nie udusiłam korzystając z tych luksusów i usiłując jednocześnie zachować przyjemny wyraz twarzy.

Nie była to jednak wbrew pozorom najdziwniejsza ze spotkanych toalet. W pobliskim hotelu była piękna nowa łazienka, gdzie narciarz oprócz funkcji podstawowej pełnił również częściowo funkcję brodzika. Po raz kolejny skłoniłam głowę w niemym podziwie…

             I gdy myślałam, że nic mnie już podczas tej podróży nie zdoła zaskoczyć zostałam zaprowadzona do gorącego źródła. W Wardzi są gorące źródła siarkowe, których lecznicze właściwości kiedyś chciano eksploatować (znaczy „goście” z Rosji chcieli). Skończyło się różnie. Są miejsca jak „Basen 17” gdzie rura wystaje z ziemi i gorąca woda leje się bez opamiętania. Można wziąć gorący prysznic i przy okazji kąpiel błotną, opłat brak, pełna swoboda. My skorzystaliśmy z wersji lux. Szopa, która zapewne była kiedyś eleganckim pawilonikiem, dziś rozpadająca się nieco, a w niej basem 5x5m wypełniony gorącą siarkową wodą. Chwila zawahania: wejść czy nie wejść, bo nie wiadomo co w takich warunkach może się do człowieka przyczepić. Pamiętając jednak, że zarówno Szczepan jak i Kubuś już z owego cudu korzystali i nadal cieszą się dobrym zdrowiem wlazłam. Ech… Nie chciało się potem wychodzić, oj nie chciało. A gdy jeszcze zgasło światło i przez dziurę w dachu (nie była wykonana specjalnie, zwyczajnie się zawaliło) mogliśmy podziwiać cudownie rozgwieżdżone niebo… Ech… Błogostan sięgnął szczytów.

Basen 17

             Cud, że wyleźliśmy z tego basenu, bo zaczynaliśmy się uzależniać. Udało się jednak i popędziliśmy ku magnetycznym piaskom Ureki, też podobno leczniczym. Piękna plaża, czarny piasek, zachwycający sosnowy lasek, palmy, ogromne krzaki niebieskich hortensji, a w morzu wesoło baraszkujące stadko delfinów! Cud, rewelacja i raj na ziemi! Problem tylko, że w tym raju syf, kiła i mogiła. Plaża usiana śmieciami tak gęsto, że dziwiłam się, że jeszcze piasek widać, a lasek zasikany i obsrany, bo toaleta na plaży zamknięta na głucho. I dlaczego to tak? Bo Pani tu jeszcze nie sezon, a jak nie ma sezonu to wsio na głucho zamknięte. Sezon zaczyna się 25 czerwca, przedtem nie ma nic i kropka. Hmmm… No rzeczywiście tę plażę już zaczynali jakby sprzątać. Śmieci były pograbione w eleganckie kupki. Nie żeby to wiele pomogło… Szkoda, bo pogoda doskonała, woda w morzu zdecydowanie cieplejsza niż Bałtyk w sierpniu i naprawdę pięknie, pod warunkiem, że się nie przyglądasz zbyt blisko i nie oddychasz zbyt głęboko. Trochę jestem ciekawa, jak to wsio może wyglądać w sezonie, ale nadziei zbyt wielkich nie mam. Na własne oczy widziałam w Wardzi jak pewien Gruzin wyrzucił do rzeki torbę pełną śmieci, choć kosz stał 30m dalej. I nie był odosobnionym przypadkiem, bo tych śmieci rzeką płynęło więcej. Dbanie o środowisko nie jest, póki co, szczególnie mocną stroną Gruzinów. Oczywiście inaczej jest w kurortach. Kawałek plaży, który widziałam w Batumi lśnił czystością. Zresztą cała Gruzja się zmienia. Remontują się hotele, zaczyna być bardziej turystycznie. Może to dobrze, może niedobrze. To już kwestia indywidualnych upodobań.

Mam nadzieję, że nie zmieni się jedno: niesamowita otwartość Gruzinów.

Gdzie byśmy nie byli, z kim byśmy nie rozmawiali zawsze spotykaliśmy się z bardzo życzliwym przyjęciem. W Tbilisi gdy spytaliśmy o drogę przemiły facet wyciągnął telefon, zadzwonił w nasze miejsce docelowe z pytaniem o drogę, a potem narysował nam mapę tak dokładną, że mimo iż instrukcji udzielał po rosyjsku, a ani ja ani Marcin biegle tym językiem nie władamy (moja znajomość jest póki co szczątkowa), to trafiliśmy jak po sznurku. Od innego tubylca Marcin dostał na ulicy piwo w prezencie…  Tak po prostu, bo Polak. A już toastów z kolejnymi gospodarzami, za przyjaźń polsko-gruzińską, to wypiliśmy bez liku. Mam również nadzieję, że zostanie im też ten spokój i swego rodzaju niefrasobliwość, i że nadciągająca „cywilizacja” nie zdoła tego zniszczyć.

Czarne piaski w Ureki

             Cudowna była ta Gruzja, zielono-brązowo-fioletowa, rośliny w sumie jak u nas, ale jakieś takie większe i bardziej pachnące. Smakowała wszechobecną kolendrą, dojrzewającymi w słońcu pomidorami i ogórkami, chinkali, chaczapuri, dobrą herbatą i czaczą. Pachniała słońcem, wiatrem i krowimi plackami. Obfitowała w cuda wszelakie i pozostawiła w nas palący niedosyt, bo przecież liznęliśmy jej ledwie kawałek!

Garść informacji praktycznych

Obejrzyj galerię

2 Komentarzy on "Gruzja – Kraina Cudów"
  1. szczepan · 22 września 2014 at 08:11 · Odpowiedz

    Tubylcy jeżdżą na oklep. wtedy koń jest „nagi”. Ma założone tyko ogłowie.

    Jeżdżą też w siodle. Siodła różnią się znacznie od kupowanych w sklepie z wyposażeniem jeździeckim. Są poprostu wykonane ręcznie. Podstawę stanowią 2 deski ułożone równolegle z grzbietem konia + 2 poprzeczne stanowiące przedni i tylny łęk. Całość jest przykryta w mniej lub bardziej przypadkowy sposób dostępnymi materiałami tekstylnymi i skórą. Do pogłużnych desek są przywiązane strzemiona, także skonstruowane z tego co było pod ręką.

    Tak więc nie do końca na oklep, a w siodle. Siodło stanowi także bazę do troczenia potrzebnego wyposazenia. Można zabrać wszystko tak jak na motocyklu.

  2. Biedrona · 22 września 2014 at 11:15 · Odpowiedz

    Dzięki za wytłumaczenie, poprawione :)

Zostaw komentarz