PROLOG:
Pomysłów na wyjazd w tym roku mieliśmy co najmniej kilka – rozważane były Złote Kolco Moskwy, szerokie ‘wokół Bałtyku’ przez Murmańsk i Drogę Trolli, Turcja, Gruzja, niektórych ciągnęło ponownie na Krym na szaszłyki…
Jak zwykle zasadniczym problemem do rozwiązania był czas – tak się, bowiem składa, że miejsca nas interesujące leżą dość daleko od Polski i parę dni na dojazd zazwyczaj przeznaczyć trzeba. Analizowaliśmy możliwości zaoszczędzenia czasu poprzez wynajem motocykli na miejscu, transport naszych maszyn z Polski i dolot ekipy samolotem, a nawet ewentualność zakupu na miejscu ‘starych rusków’ i późniejszej ich odsprzedaży. Każda z tych opcji okazywała się mieć więcej wad niż zalet i ostatecznie, biorąc pod uwagę między innymi sytuację polityczną za naszą wschodnią granicą zdecydowaliśmy się powtórzyć jazdę na kołach do Gruzji tranzytem przez Turcję. Tym razem miało być odpowiednio dużo czasu na spokojne polatanie po Gruzji, a to oznaczało 2 tygodnie urlopu w pracy i 2 tygodnie urlopu w domu. Pozwolę sobie na stwierdzenie, że o ile to pierwsze dla większości motocyklistów jest do ogarnięcia, to z tym drugim tak łatwo już nie jest. I tu narodził się genialny w swej prostocie pomysł – otóż skoro nasze osobiste Najwyższe Izby Kontroli mogą nie zechcieć nam udzielić tak długiej dyspensy, to należy je po prostu zabrać ze sobą. W zasadzie nie tyle zabrać (bo zdecydowana większość jednak na motocyklach nie jeździ), co zapewnić możliwość dolotu do Gruzji samolotem i zwiedzania tego pięknego kraju razem z nami korzystając z wynajętego samochodu. Pomysł chwycił i w rezultacie udało się zmontować ekipę 11 osób, z których 5 miało pojechać motocyklami, a pozostała szóstka dolecieć do Tbilisi LOTem bezpośrednio z Warszawy. W pierwszej połowie roku systematycznie udało się ogarnąć tematy biletów lotniczych, rezerwacji samochodu, tureckich wiz, ubezpieczeń, opracowania trasy, itp. itd.. Dwie osoby w ostatniej chwili musiały niestety zrezygnować, ale reszta twardo trzymała się planu i 6 czerwca po robocie nadszedł wreszcie moment wyjazdu ekipy motocyklowej. Plan zakładał, że pierwszego dnia dojedziemy do Ostrawy, potem Belgrad, Izmit (trzy pierwsze noclegi mieliśmy zarezerwowane) a potem już na żywioł – kolejny nocleg gdzieś we wschodniej Turcji a następnie już Gruzja, Vardzia i moczenie tyłków w ciepłych źródłach, uzupełnione o terapię napojami kojąco-rozweselającymi. Plany planami, a życie życiem – zapraszam do lektury o tym, co nam się udało z owych planów zrealizować:
Udział biorą (w kolejności zupełnie przypadkowej):
1. Szczepan (Valkyrie)
2. Qba (Valkyrie)
3. Damianczyk (GS 650)
4. Sławek (BMW 1200RT)
5. Biedrona (plecakuje na GS650)
6. Ola (jeep)
7. Zosia (jeep)
8. Renata (jeep)
9. Marcin (jeep)
ROZDZIAŁ 1: DROGA TAM – PASSPORT, MONEY AND JUMP BARRIERA
Od kilku tygodni w robocie zasuwam jak dziki, żeby podopinać wszystko, co możliwe i spokojnie, w piątek wyruszyć w wymarzoną trasę. Efekt owego zasuwania jest taki sam jak zwykle, czyli z poczuciem pozostawienia po sobie kompletnego chaosu wyłączam komputer, chowam komórkę głęboko do kieszeni i wskakuję w końcu na siodło. Ze Sławkiem i Damianem spotykamy się w McDonaldzie w Jankach i bez dalszej zbędnej zwłoki… siadamy za stołem. Leje tak, że z Maca ledwo widać motocykle zaparkowane na parkingu. Na szczęście wkrótce się przejaśnia i ruszamy w drogę. W Piotrkowie dołączamy do Szczepana i dalej już we czterech raźno pomykamy na czeskiego browarka. Pierwszy przystanek w Ostrawie osiągnięty, drugi w Belgradzie również bez specjalnych problemów. Dnia trzeciego z rana wyruszamy z mocnym postanowieniem dobicia na wieczór do Izmitu w Turcji, gdzie mamy zarezerwowany hotel. Założenie jest takie, żeby Stambuł przejechać w nocy, bo doświadczenie sprzed 2 lat podpowiada, że w dzień to jest prawdziwa masakra. Niestety, już ok. 11tej nasz plan ulega nieprzewidzianej modyfikacji po tym, jak na stacji benzynowej w okolicy miasta Nisz w Serbii motocykl Damiana zupełnie niespodziewanie postanawia rzucić palenie. Powód prozaiczny – brak prądu. Przyczyna – nieznana. Bezpieczniki są w porządku, czyli może to być akumulator, alternator, regulator napięcia albo diabli wiedzą, co jeszcze. Na szczęście na stacji jak z pod ziemi wyrasta laweciarz, który najzupełniej przypadkowo zna właściciela pobliskiego serwisu BMW i wkrótce lądujemy w mieście przed zamkniętym warsztatem. Rzecz jasna, zgodnie z prawami niejakiego Murphy’ego awaria ma miejsce w niedzielę a tego dnia jak wiadomo większość warsztatów nie pracuje. Okazuje się jednak, że na miejscu czeka na nas syn właściciela, który na wstępie pokazuje nam ojcowego GS’a a potem zapewnia, że ojciec będzie w warsztacie ok. godz. 16tej i na pewno nam pomoże. Jasne staje się, że plan dojazdu tego dnia do Izmit szlag trafił. Mówi się trudno, Szczepan z Damianem ruszają w poszukiwaniu zaopatrzenia na obiadek a ja ze Sławkiem zostajemy pilnować dobytku. Dochodzimy do wniosku, że jak się tak dobrze zastanowić to sytuacja ma sporo pozytywów:
1. GS zepsuł się na stacji benzynowej, pod wiatą, w cieniu a przecież mógł na środku autostrady w słońcu, które akurat tego dnia daje w czachę dość solidnie.
2. Zepsuł się w dzień o stosunkowo wczesnej porze, a przecież mógł zdechnąć wieczorem podczas poszukiwania noclegu.
3. Akurat nie pada, a przecież mogło rzucać żabami jak podczas plag egipskich.
4. Na stacji benzynowej była laweta i laweciarz, a przecież mogliśmy trafić na chłopa z wozem drabiniastym pełnym np. mioteł (taki epizod też będzie, ale to później, nie uprzedzajmy faktów).
5. Laweciarz znał telefon do serwisu BMW, a przecież mógł nawet nie mieć komórki.
6. W południe jesteśmy już zaparkowani pod serwisem w cieniu rozłożystego drzewa, a przecież mogliśmy być w jasnej d… (jasnej ze względu na słońce, o którym była już mowa powyżej).
Tak pełni optymizmu odpuszczamy ze Sławkiem niewątpliwą okazję kupna spalinowej piły łańcuchowej, funkiel nówka, nieśmiganej za jedyne 150 eurasków, oferowanej przez jakiegoś młodego lokalnego ‘przedsiębiorcę’. Piła wygląda na świeżutko zajumaną, nawet metki jakoweś jeszcze z niej zwisają. ‘Biznesmen’ łatwo nie odpuszcza, ale w końcu przyglądając się naszym obładowanym motocyklom stwierdza pod nosem, że faktycznie chyba nie bardzo mamy gdzie ją zapakować i daje spokój.
Właściciel serwisu zjawia się prawie zgodnie z obietnicą, bo już o godzinie 18tej i stwierdza, że dzisiaj nic już nie da się zrobić. Zapewnia, że skoro świt o 9 rano w pracy będzie elektryk, a tymczasem jego syn może nas zaprowadzić do hostelu, gdzie będziemy mogli przenocować. W związku z brakiem innej sensownej alternatywy wkrótce lądujemy na jakiejś zajezdni autobusowej w hostelu o nazwie Evropa dumnie otoczonej 5 gwiazdkami.
***** hostel Evropa
Nie wnikając zbytnio w zawiłości serbskiej klasyfikacji obiektów noclegowych kwaterujemy się szybciutko w pokoju wyposażonym w cztery piętrowe łóżka i dostatecznie czystą łazienkę i ruszamy w miasto na kolację i browarka. Trafiamy do knajpy wypełnionej skocznymi dźwiękami w stylu Gorana Bregovica – właśnie odbywa się tu wesele albo poprawiny, przy jednym ze stolików jakaś para wygląda jakby właśnie odbyli zaręczyny, tym niemniej i dla nas miejsce się znajduje. Zaręczona parka stawia nam browarka, my im również a następnie przez jakieś 3 godziny zajadamy się doskonale przyrządzonymi mięsami z grilla, zagryzając pysznymi sałatkami i podziwiając urodę serbskich dziewczyn oraz kondycję miejscowych grajków, którzy nie przerywają ani na chwilę. Jakże różnie od wielu polskich wesel, na których orkiestra co 2 kawałki ogłasza przerwę na żarełko i kielicha.
W poniedziałek rano okazuje się, że problem z Damianowym moto sprowadza się do padniętego akumulatora, który szybciutko zostaje wymieniony. Marka Będziesz Miał Wydatki zobowiązuje, więc Damiano zostawia zacny kawał grosiwa w warsztacie i przed 11 rano jesteśmy już znowu w trasie. Trasy przez Bułgarię nie ma sensu opisywać – zwykły tranzyt i nic więcej. Późnym popołudniem bezproblemowo przekraczamy granicę turecką i mając w pamięci poprzednie doświadczenia udajemy się na najbliższą stację benzynową w celu zakupienia kart autostradowych. Dwa lata temu były to karty typu pre-paid, które ładowało się określoną sumą i przy przekraczaniu bramek należało je przyłożyć do czytnika, który po zdjęciu z karty odpowiedniej kwoty otwierał szlaban. Tym razem okazuje się, że kart na stacji nie ma, ale podobno można je kupić przy wjeździe na autostradę. Ku naszemu zdziwieniu bramki przepuszczają nas bez żadnego problemu. Zatrzymujemy się na poboczu niepewni co dalej robić – niby autostrada stoi otworem ale co będzie jak w Stambule bramki nas nie wypuszczą? Postanawiamy zasięgnąć języka u obsługi wagi samochodowej, która kontroluje wjeżdżające TIRy. Wagowy z pełnym spokojem pokazuje nam budynek po drugiej stronie autostrady i oznajmia:
- Passport, money and jump barriera.
Faktycznie okazuje się, że takich ‘jump barriera’ musiało tu być całkiem sporo, gdyż przez pas zieleni pomiędzy barierkami oddzielającymi jezdnie wydeptana jest szeroka ścieżka. W kasie okazuje się, że przez 2 lata trochę się jednak zmieniło i teraz kartę wystarczy mieć przy sobie w kieszeni, a system sam ją wykryje i przepuści przez bramki. Przynajmniej tyle udaje nam się zrozumieć z bardzo łamanej angielszczyzny pana kasowego. Zaopatrzeni w karty po 50 TL od łebka ruszamy dalej. Na kolejnych bramkach w Stambule i dalej przejazdy oznaczone są tajemniczymi skrótami HGS albo OGS. Próbujemy zarówno jednych jak i drugich i za każdym razem bramki reagują na nas inaczej – raz świecą na czerwono, raz na zielono, wyją, dzwonią, wyświetlają jakieś komunikaty z dziwnymi sumami – czasem mieszczącymi się w naszych 50TL a czasem znacznie tą kwotę przewyższającymi. Tym niemniej zawsze się otwierają i rozważania czy wyświetlane sumy oznaczają wysokość opłaty za przejazd, kwotę pozostałą na kartach czy też wysokość mandatu za bezprawne używanie autostrady pozostawiamy na moment ewentualnego zatrzymania przez upoważnione do tego służby. Prawie zgodnie z planem, bo zaledwie 24 godziny później niż zakładane, dobijamy do hotelu w Izmicie. Jeszcze tylko krótkie targi z portierem starającym się ze wszystkich sił orżnąć nas na 4 pokoje za 160 Euro i ostatecznie kwaterujemy się w dwóch za 85 Euro ze śniadaniem, co biorąc pod uwagę 4 gwiazdki hotelu, późną porę i turystyczną okolicę, nie jest złym wynikiem (przez booking.com mieliśmy zarezerwowane dokładnie to samo za 100 EUR tyle, że o dobę wcześniej). Jedną ciekawostką wartą wspomnienia z tego miejsca jest jajecznica na pomidorach zaserwowana na śniadanie – wygląd toto ma niespecjalny, ale jak już się człowiek przełamie, to w smaku jest zaskakująco dobre. Polecam spróbować jak ktoś będzie miał okazję.
Kolejny dzień to trasa, trasa i jeszcze raz trasa. Wspaniałe tureckie drogi, góry, serpentyny i znowu dokładnie jak przed dwoma laty, mniej więcej w tym samym miejscu deszcz i ziąb – telepie mną tak, że mało nie spadnę z motocykla. Może trudno w to uwierzyć, ale jak do tej pory podczas różnych wyjazdów motocyklowych najbardziej zmarzłem w Turcji na przełomie maja i czerwca. Kwatera tego dnia dokładnie w tym samym pielgrzymkowym hotelu, co dwa lata temu w okolicach miejscowości Refahiye. Szybka kolacja, po szklaneczce wspaniałej tureckiej herbatki i narada jak dalej jechać – stąd do Tbilisi to jeszcze dobry dzień jazdy, a nasza grupa samochodowa już dzisiaj w nocy tam wyląduje. Z mapy wynika, że najkrócej i całkiem sensownymi drogami będzie przez Armenię i tak właśnie postanawiamy pojechać. Wstajemy wcześnie rano i dzida. Znowu mamy okazję podziwiać piękne krajobrazy, surowy górski pejzaż i zapierające dech w piersiach widoki przetaczających się po okolicach burz. Kilka razy, wjeżdżając na wzniesienie mamy przed sobą niebo koloru atramentu i już, już wydaje nam się, że za chwilę wpadniemy w sam środek nawałnicy, aż tu nagle okazuje się, że droga za wzniesieniem gwałtownie skręca i jedziemy w słońcu, a burza zostaje za naszymi plecami. Widoki wprost obłędne. Jedziemy dość szybko, droga szeroka i przeważnie dobrej jakości, ale czasami zdarzają się w niej dziury wielkości lejów po bombach. Na jednej z takich niespodzianek Szczepanowi gaśnie cała elektryka z tyłu motocykla. Valkyria oprócz całego szeregu zalet ma tą jedną wadę, że pod tylnym błotnikiem znajduje się kostka łączeniowa, która czasem przy większych wybojach potrafi nie wytrzymać i tylne oświetlenie diabli biorą. To właśnie stało się w motocyklu Szczepana. Postanawiamy jednak nie zawracać sobie tym teraz głowy i naprawić uszkodzenie na miejscu w Tbilisi. Tylko Damian, jadący jako drugi, ma od tej pory większą spinkę, bo musi na słuch rozpoznać czy Szczepan właśnie nie zaczął gwałtownego hamowania :). Około godziny 15tej docieramy do granicy armeńskiej a tu ZONK! – okazuje się bowiem, że to co na mapie było elegancką dwupasmówką i przejściem granicznym w rzeczywistości okazuje się wąską, średniej jakości drogą, która w dodatku kończy się groźnie wyglądającymi tablicami: Military area! Access prohibited! Keep out! Kilkaset metrów dalej widać wieżyczki otoczone zasiekami z drutu kolczastego i żołnierzy, którzy na nasz widok groźnie podnoszą karabiny. Zatrzymujemy się trochę niepewni co dalej robić. Ryzyko tego, że zanim zbliżymy się na odległość głosu to podziurawią nam nie tylko opony wydaje się być całkiem realne i po krótkiej naradzie postanawiamy nawet nie próbować żadnych negocjacji i decydujemy się na odwrót. Do nadrobienia mamy trochę ponad 100km przez góry i przełęcz Ilgardagi na wysokości 2 550 m npm do sprawdzonego dwa lata wcześniej przejścia granicznego bezpośrednio pomiędzy Turcją i Gruzją. Nie ma co marudzić, trzeba jechać, zwłaszcza biorąc pod uwagę brak świateł u prowadzącego. Znowu mamy szczęście i udaje nam się przemknąć dokładnie między burzami – nasza droga w słońcu, a po obydwu stronach żywioły prezentują swoją groźną potęgę. Kilkanaście końcowych kilometrów zjazdu z przełęczy do granicy pokonujemy po ledwie ubitym tłuczniu – droga właśnie przechodzi remont w stylu wschodnim – tzn stara nawierzchnia została zerwana na całej długości, a nowej jeszcze nie ma, bo wysypany tłuczeń podbudowy musi zostać dobrze ubity przez przejeżdżające auta. Mamy dzięki temu trochę dodatkowych emocji i spada nam tempo, ale i tak ok. 17tej udaje nam się dobić do granicy. Odprawa przebiega wyjątkowo sprawnie i pół godziny później raźno odwijamy w kierunku oddalonego o jakieś 250km Tbilisi.
ROZDZIAŁ 2 : GRUZJA, W OPARACH ABSURDU
Pierwsze kilkadziesiąt km od granicy to piękna, kręta, prowadząca wzdłuż górskiej rzeki droga do Borjomi. To jest dokładnie to Borjomi, z którego pochodzi słynna gruzińska woda mineralna, a droga jest pierwszą z wielu najwspanialszych, przynajmniej moim zdaniem, dróg motocyklowych świata, które będziemy jeszcze pokonywać podczas tego pobytu w Gruzji. Zdecydowanie polecam.
Do stolicy docieramy o zmierzchu. Miejscowy ruch, na pierwszy rzut oka dość chaotyczny, w rzeczywistości jest jednak płynny i przewidywalny pod warunkiem jednak dostosowania się do stylu jazdy miejscowych, czyli w skrócie: dżygit style. Po prostu trzeba zapi…ć. Szczepan doskonale się do owego stylu dostosowuje a my, próbując nie zgubić go z oczu w gęstniejącym szybko mroku, łykamy dzielnie zwiększoną dawkę adrenaliny i wkrótce, trochę tylko błądząc, docieramy pod znany nam adres hostelu prowadzonego przez Saszę Russetskyego. Jest blisko godz. 22giej, a nasza grupa samochodowa zamiast czekać na nas z kolacją włóczy się gdzieś po mieście i to w dodatku w miejscach poza zasięgiem sieci komórkowej, Sasza też gdzieś wyjechany, hostel zamknięty na głucho. Nie namyślając się długo wysyłamy dwuosobową delegację do znajdującego się nieopodal sklepu winiarskiego i wkrótce, stojąc na ulicy w zakurzonych ubraniach, przy brudnych, zdrożonych motocyklach, raczymy się przedniej jakości gruzińskim winem z otrzymanej w gratisie glinianej czarki. Klimat bezcenny, za wino zapłacone mastercard :)
Nasza grupa samochodowa w końcu się zjawia i niedługo później zasiadamy przy stole zastawionym lokalnymi przysmakami, wśród których honorowe miejsce znajdują pokaźnych rozmiarów butle z winem. Dołącza do nas Sasza (nie właściciel hostelu tylko wysłany przez niego kierowca) i zaczyna się prawdziwa gruzińska supra z nieodłącznymi przy tej okazji długimi toastami, których wymyślanie przychodzi nam zdumiewająco łatwo. Po kilku pierwszych rundach Sasza wyciąga z ukrycia prawdziwy byczy róg przerobiony na kielich. Naczynie owo ma dwie zasadnicze cechy – pojemność tak na oko sięgającą 250-300ml (dobra szklanka) i brak możliwości odstawienia bez uprzedniego opróżnienia do dna. Mi przypada picie za dwie osoby, gdyż moja osobista małżonka owszem – toasty wygłasza, ale ich spełnianie zrzuca radośnie na męża. Co ja mogę? Co ja mogę? Mężnie podejmuję wyzwanie, ale nawet najdzielniejszy dżygit w końcu musi polec. Odpadam chyba jakoś w okolicach północy, a następnego dnia budzę się skoro świt ok. południa. Dziwna rzecz – co prawda w głowie nadal mi szumi, podłoga nieco chwieje się pod nogami, ale nie mam żadnych innych objawów typowych dla kaca, że tak powiem po-winnego. Znaczy się to wino jednak bardzo dobre jest. Po takiej ilości wypitego trunku zakupionego w Polsce wymagałbym zapewne detoxu, a tutaj bez większego problemu jestem w stanie przejść się do restauracji na śniadanie. Gruzja to jednak piękny kraj!
Korzystając z tego, że reszta grupy jeszcze odsypia trudy wieczornej supry, Szczepan zabiera się za serwis motocykla, a ja z Olą idziemy zwiedzać miasto. Jestem tutaj drugi raz w życiu i do tej pory nie miałem okazji nic zobaczyć – czas najwyższy to nadrobić. Łapiemy taxi i za całe 3 Lari wkrótce lądujemy w centrum miasta.
Tbilisi jest miastem nierównym. Nierównym w takim sensie, że obok super nowoczesnych budowli stoją ledwie trzymające się kupy rudery, pięknie odrestaurowane kamienice sąsiadują z potwornie zaniedbanymi, na ulicach można zobaczyć najnowsze Porsche Cayenne obok starego Żiguli czy Zaporożca. Miasto podnosi się z komunistycznego zaniedbania, odnowiona i pięknie podświetlona w nocy jest starówka, na wzgórze z twierdzą Narikala i pomnikiem Matki Gruzji można wjechać nową kolejką gondolową, co krok spotyka się jakąś budowę albo remont, ale widząc podejście Gruzinów do pracy chyba nie należy się spodziewać błyskawicznych efektów. Delikatnie rzecz ujmując – robota w rękach im się nie pali. Całkiem normalna jest sytuacja, kiedy nowy elegancki budynek otoczony jest kompletnie niezagospodarowanym terenem pozostawionym po zapleczu budowy, a wokół leniwie snuje się kilku robotników. Przechodniom zdaje się to zupełnie nie przeszkadzać – z filozoficznym spokojem skaczą nad wykopami i przedzierają się przez pryzmy gruzu, aby kilka metrów dalej wejść na elegancko wykończony plac, na którym spotkać można korowód barwnych postaci w tradycyjnych gruzińskich strojach świętujących zaślubiny młodej pary. Siadamy z Olą w pobliskiej kawiarence z zamiarem wypicia szybkiej kawki – zaraz, zaraz, jakiej szybkiej?! Przecież jesteśmy w Gruzji! Tu czas płynie inaczej. Kelner podchodzi do nas co prawda prawie natychmiast, ale na zamówioną kawę i ciastko przychodzi nam czekać niemal pół godziny. Biorąc pod uwagę, że liczba gości w kawiarni odpowiada mniej więcej liczbie personelu jest to wynik godny odnotowania. W standardach ogólno-unijno-europejskich dawno by mnie szlag trafił i poszedłbym do innego lokalu. Tutaj to obijanie się jest tak pełne wdzięku i niewymuszonej swobody, że człowiek szybko łapie luz w tylnej części ciała i przestaje się takimi detalami przejmować. Wypijamy kawkę, sms od Damiana informuje, że Szczepan ogarnął już usterkę, także czas najwyższy zbierać się z powrotem do hostelu. Podchodzimy do z całą pewnością dawno już pełnoletniego forda fiesty z kogutem taxi na dachu, pokazujemy wypisany na kartce adres i pytamy się niemłodego już kierowcy za ile nas tam zawiezie. Ten najpierw każe sobie to przeczytać na głos po czym on i jego stojący nieopodal koledzy nagradzają salwą śmiechu moje niezbyt udolne próby właściwego wymówienia nazwy ulicy Tsinamdzgwrishwili.
- 10 Lari – pada w końcu odpowiedź
- Oczień mnogo
- Skolko wy dajetie?
- 5 Lari
- Eto mało
- Pojdziom poiskajem drugoje taxi
- Charaszo, 7 Lari!
Zgadzamy się wiedząc, że to i tak za dużo, ale dziadek i jego stara fiesta mają taki fajny klimacik, że w sumie można trochę do tego dopłacić.
Nasz dzisiejszy cel to wykuty w skałach monastyr David Garedża w górach Kachetii jakieś 120 km od Tbilisi przy samej granicy z Azerbejdżanem. Ustalamy zasadę, że motocykle jadą pierwsze, jeep zaraz za nami, do granic miasta jedziemy spokojnie razem, a dalej odwijamy i czekamy na grupę samochodową na kolejnym rozwidleniu dróg. Jak zwykle Szczepan prowadzi i tylko drobnym utrudnieniem okazuje się być fakt, że składając do kupy tylne oświetlenie pomerdały mu się kabelki i teraz kierunkowskazy migają mu po przekątnej motocykla – tzn. jak z przodu ma lewy to z tyłu prawy i na odwrót. W zasadzie nikogo to nie dziwi – w końcu jesteśmy w Gruzji. Tak samo jak niczym dziwnym nie jest jadący równolegle z nami lewym pasem pod prąd Gruzin (auto ma kierownicę z prawej strony) i wypytujący nas przez otwarte okno skąd i dokąd jedziemy, czy podoba nam się Gruzja, co już widzieliśmy, itp. Całkiem naturalne jest również, że w pewnej chwili wyprzedza go Transit jadący jeszcze bardziej po lewym pasie i jeszcze bardziej pod prąd – przecież z prawej się nie dało, bo tam akurat dwóch kolejnych dżygitów – jeden z kierownicą po prawej, a drugi z kierownicą po lewej – postanowiło się zatrzymać ‘burta w burtę’ i pogadać wypalając przy okazji papieroska. Kompletny opad szczęki wywołuje u mnie zawodnik przechodzący przez ulicę bezpośrednio przed nami – wydaje się, że za chwilę dostanie strzał Transitem, a ten tylko wygina się zgrabnym i płynnym ruchem niczym Jim Carrey w filmie ‘Maska’, lusterko furgonetki mija jego nos na grubość lakieru i gość z pełnym spokojem idzie dalej. Ot, Gruzja!
Cały dzień mocno wieje – mocno, tzn. jakieś 70km/h. A skąd wiemy, że akurat tyle wieje? Po prostu jak na krętej drodze zdarza nam się jechać z wiatrem to właśnie przy takiej prędkości wrażenie jest takie jakby wiatr ustał zupełnie. Krajobraz wokół nas jest niesamowity – po horyzont łagodne, porośnięte stepem pagórki, po niebie pędzą grupy ołowianych chmur i widać, że wokół nas co i rusz leje. Nam póki co udaje się jazda na sucho, ale w pewnym momencie podejmujemy jednak decyzję o przebraniu się w deszczówki – mokro co prawda nie jest, ale przynajmniej będzie nieco cieplej. Jeśli ktoś nigdy nie próbował założyć ortalionu na 70-cio kilometro-na-godzinnym wietrze to serdecznie polecam – niezły ubaw. Do David Garedża mamy jeszcze kilkanaście km kiedy wjeżdżamy do ponuro wyglądającej miejscowości Udabno. Wieś wygląda jak po jakiejś epidemii albo ataku zombie – większość domów stoi opuszczona, straszą puste oczodoły okien i drzwi, szary, odrapany beton. Wrażenie potęgowane jest jeszcze przez fakt, że praktycznie wszystkie domy zbudowane są z wielkich prefabrykowanych betonowych bloków. Od razu widać, że to radziecka myśl gospodarcza postanowiła kiedyś w tym miejscu stworzyć kołchoźniczy raj na ziemi, tylko jak zwykle nie do końca im to wyszło. W pewnym momencie oczom naszym ukazuje się zdumiewający, kompletnie surrealistyczny widok – na tym bezludziu, wśród wichrowych wzgórz jeden z owych betonowych, że tak to określę, blokhausów jest pomalowany na biało, w otworach okiennych i drzwiowych ma zamontowane eleganckie niebieskie okiennice, pokryty jest nowym dachem a nad wejściem łopota na wietrze afisz z dumnym napisem Oasis Club.
Oasis Club Udabno
Zatrzymujemy się, wchodzimy do środka i chwilę później wycie wiatru zagłusza łoskot naszych szczęk opadających na podłogę:
- Dzień dobry
- A dzień dobry, tylko wieje troszkę, ale jeszcze 3 dni i przestanie. Witam, Ksawery jestem.
Polak! Za barem stoi nasz rodak, który jak się wkrótce okazuje razem ze swoją dziewczyną Anią drugi sezon prowadzą w tym miejscu knajpę. Podróżując kiedyś po tych terenach stwierdzili, że na całej drodze do turystycznego miejsca jakim jest David Gareji nie ma żadnego miejsca, w którym można by się zatrzymać i napić herbatki lub zjeść coś przyzwoitego. A że akurat byli na etapie poszukiwania swojej nowej drogi życiowej postanowili, że równie dobrze tą drogą może być knajpa na tym pustkowiu. Kupili kawałek terenu ze zrujnowanym domem, wyremontowali, otworzyli klub i najwyraźniej całkiem nieźle im to wychodzi. Żyją sobie spokojnie, po gruzińsku, okoliczni ludzie (pomimo wrażenia kompletnego bezludzia mieszka tu jednak kilkaset osób) zaopatrują ich w znakomite sery, pieczywo, tudzież inne regionalne produkty i biznes powolutku się kręci. Z naszej perspektywy wygląda to jak kompletnie bezstresowy sposób na życie. Pewnie nie do końca tak jest i jak wszyscy mają swoje problemy dnia codziennego, ale na nasz prywatny użytek niech to wrażenie pozostanie.
Ksawery proponuje nam nocleg na sali jadalnej, na co oczywiście z chęcią przystajemy – rozbicie namiotów w tych warunkach byłoby z pewnością większym wyzwaniem niż ubranie ortalionu. Motocykle parkują w sali barowej i nasza dziewięcioosobowa ekipa wkrótce obejmuje we władanie cały lokal. Szczepan przystępuje do kolejnego serwisu oświetlenia z mocnym postanowieniem, że tym razem wszystko powinno zadziałać jak należy. Pozostałe motocykle wprost oblepione są miejscowymi dzieciakami, dla których nasz przyjazd stanowi nie lada atrakcję. W kącie sali jadalnej siedzi ciuchutko i tak jakoś nieśmiało jeszcze jeden gość – przyjechał tutaj na rowerze i teraz uważnie studiuje mapę nie odzywając się ani słowem. Tymczasem na naszym stole zaczynają lądować lokalne przysmaki serwowane przez Ksawerego, rozlewamy wino i zaczynamy kolejną suprę. W pewnym momencie kolację przerywa nam niesamowita poświata – to wiatr rozgonił chmury i cała okolica w jednej chwili oblana zostaje ciepłym blaskiem zachodzącego słońca. Wszyscy rzucamy się na zewnątrz z aparatami fotograficznymi. Takie światło często się nie zdarza, jest po prostu bajkowo-wichrowo. Nierzeczywistości obrazu dopełnia Mercedes CLK (tzw. okularnik coupe), który kręcąc wiraże po okolicznych wzgórzach spędza krowy z pastwisk do wioski. Ot, Gruzja!
Bajkowo-wichrowe krajobrazy Udabno
Na zewnątrz wychodzi również nasz nieznajomy rowerzysta i próbując coś do nas zagadać doznaje szoku, który prawdopodobnie pozostanie mu na dłużej. Facet okazuje się Hiszpanem i niech czytelnik spróbuje sobie wyobrazić jego zdumienie, gdy okazuje się, że czworo z tych 9 rozbawionych Polaków spotkanych na gruzińskim zadupiu zaczyna z nim płynnie rozmawiać w języku Pabla Picassa, Salvadora Dali i Antonio Banderasa. Ot, Gruzja! Tu wszystko jest możliwe :)
Zapomniałem napisać, że Oasis Club ma jeszcze jednego stałego mieszkańca – jest nim Francuz o niemożliwym dla mnie do zapamiętania imieniu, który jakiś czas temu przyjechał do Gruzji na rowerze. Rower mu ukradli i takiego pozbawionego środka transportu przygarnęli pod swój dach Ania i Ksawery. Facet wygląda jakby dopiero co przyjechał z festiwalu Woodstock i jego również zatyka z wrażenia gdy Szczepan i Biedrona nagle przemawiają do niego znakomitym francuskim :). Cóż, my Polacy wszędzie czujemy się jak u siebie (kto nie wierzy, tego odsyłamy do opisu rozmowy z Belgiem napotkanym w zeszłym roku na granicy estońsko-rosyjskiej)! Zapada zmierzch, Hiszpan gdzieś znika więc zamykamy okiennice i ucztujemy dalej z czasem przenosząc się pod bar, gdzie Ksawery częstuje znakomitym winem i miejscową chachą, a motocykle znakomicie sprawdzają się w roli stołków barowych. Późno w nocy palety normalnie służące za ławy przy stołach zostają rozłożone na podłodze, przykryte materacami i w ten sposób powstaje super łoże bez problemu mieszczące całą naszą dziewiątkę. Szarpane przez wichurę okiennice w miarę możliwości zastawiamy stołami i uszczelniamy czym tylko się da i w ten sposób mniej więcej do wysokości 50cm ponad poziomem podłogi udaje się uzyskać względnie osłonięte od wiatru miejsce do spania. Mamy jeden z najbardziej klimatycznych noclegów podczas całej wyprawy.
Nazajutrz rano na śniadanko wraca Hiszpan. Okazało się, że wziął rower i zjechał kawałek ze wzgórza, za jakimś zrujnowanym domem znalazł miejsce osłonięte od wiatru i spędził noc pod namiotem. Twardziel z niego. Szacun. Wiatr ani na moment nie ustaje. Wieje tak silnie, że Gadżet zaraz po wyjechaniu z wnętrza Oasis Clubu zalicza glebę – ustawił się bokiem do wiatru i po prostu go wywróciło. Kolejne motocykle wyjeżdżają już znacznie ostrożniej. Ja ze zdumieniem spostrzegam, że licznik przebiegu dziennego w moim Valcu pokazuje równo 100 mil więcej niż poprzedniego wieczora. Ki czort?! Jakiś wietrzny duch gór zrobił sobie w nocy przejażdżkę na moim motocyklu? Ksawery twierdzi, że tutejsze dzieciaki są niezwykle pomysłowe i to pewnie one coś namieszały, ale szczerze mówiąc nie mam pojęcia w jaki sposób miałyby to zrobić. Uniesienie przedniego koła w Valkyrii bez podnośnika, żeby sobie nim pokręcić i nabić przebieg na liczniku raczej wykracza poza możliwości dziecka. Cóż, pozostaję przy swojej wersji o duchu gór i postanawiam nie zawracać sobie tym więcej głowy.
Dawid Garedża to cały kompleks wykutych w skale klasztorów, z których część znajduje się na terenie dzisiejszego Azerbejdżanu. Ich początki sięgają VI w. a największy rozwój miał miejsce w wiekach XI-XIII. Na przestrzeni dziejów klasztory wielokrotnie były napadane i rabowane, co ostatecznie przyczyniło się do ich upadku. Przez większość XIX i XX wieku monastyr był niezamieszkany. Mnisi powrócili do obiektów znajdujących się po stronie gruzińskiej dopiero w latach 90tych XX wieku. O część znajdującą się na terenie Azerbejdżanu oba państwa toczą spór. Podobno dla Azerbejdżanu te tereny mają znaczenie strategiczne. Na czym owa ‘strategiczność’ polega? Diabli ich tam wiedzą – jest to niemal kompletne pustkowie, piękne krajobrazy, stosunkowo niewysokie góry dość łatwe do przejechania i przy dzisiejszej technice chyba też łatwe do monitorowania. Ani tam nic do zdobycia ani nic do ukrycia. Może chodzi o bliskość Tbilisi? Wieczorem, gdy zaświecą się światła miasto pięknie widać na horyzoncie. Nie wiem, nie znam się na wojskowych strategiach, ale chciałbym dożyć czasów, kiedy one wszystkie wylądują tam gdzie powinny czyli w koszu, a ich miejsce zajmie filozofia swobodnego podróżowania ograniczonego jedynie fantazją podróżnika.
Zwiedzamy jeden z klasztorów położony kilkanaście km od wioski Udabno i rzecz jasna pierwsi ludzie spotkani w okolicy klasztoru to Polacy. Opowiadają, że też jeżdżą na motocyklach, ale tak daleko to jeszcze się nie odważyli, więc serdecznie ich namawiamy, żeby jednak spróbowali bo przygoda tego warta.
Trzeba przyznać, że miejsce robi duże wrażenie. Klasztor jest częściowo wykuty w skale a częściowo zbudowany z kamienia, otoczony warownym murem – widać, że spokojnie to się tu nie żyło. Nikt tu jeszcze nie wpadł na pomysł łupienia turystów, więc parking i zwiedzanie klasztoru są za darmo. Mnisi prowadzą jedynie niewielki sklepik z pamiątkami. Być może za kilka lat się to zmieni, ale póki jest tak jak jest, także warto skorzystać i odwiedzić to miejsce.
Wychodząc z klasztoru naszą uwagę przyciąga przedmiot zgoła nie pasujący do otoczenia – obok zabudowań leży spora łódź. Coś jakby szalupa z większego statku. Niby nic takiego, ale tu wszędzie naokoło sucho jak pieprz, żadnej kałuży nie mówiąc już o większym akwenie, a krypa wydaje się dość ciężka. Skąd toto się tu wzięło i po co? Do głowy przychodzi mi skojarzenie ze słynną historią o tym jak to nasi Górale po pijaku wtargali na Giewont syrenkę czy też innego malucha. Tu też góry, też górale, a i pić potrafią tęgo…
Po zwiedzeniu klasztoru zajeżdżamy jeszcze na herbatkę do Oasis i ruszamy dalej. Dzisiaj mamy w planie dojazd do miejscowości Shatili położonej w górach Chewsuretii jakieś 140km od Tbilisi i zaledwie ok. 4 km od granicy z Czeczenią. Szczepan zapowiada, że będzie okazja przejechać się piękną drogą, na której spokojnie można zdjąć kask i poczuć wiatr we włosach. Zapowiada się ciekawie tym bardziej, że Chewsurowie zamieszkujący te okolice to podobno potomkowie rycerzy krzyżowych, którzy jeszcze na przełomie XIX i XX w używali kindżałów, szabel, skałkowych pistoletów a nawet kolczug jak ze średniowiecza (zainteresowanych tematem odsyłam np. tutaj).
Kilka godzin później zjeżdżamy z głównej trasy (notabene jest to słynna gruzińska Droga Wojenna) i otwiera się przed nami trakt gorszej jakości, ale za to z przepięknymi widokami na góry i zalew utworzony na górskiej rzece. Zalesione zbocza wyrastające wprost z turkusowej wody i ta przestrzeń! Coś wspaniałego, po prostu cudowny widok. Dla takich miejsc warto przejechać te kilka tysięcy km. Zgodnie z zapowiedzią zdejmujemy kaski i w drogę. Fajnie się jedzie z wiatrem we włosach, ale jak dla mnie to tak mniej więcej do 30-40km/h. W momencie, kiedy trochę przyspieszamy zaczynam się czuć niezbyt komfortowo i przy najbliższej okazji kask znowu ląduje na swoim miejscu. Damian robi tak samo, a Szczepan i Sławek twardo jadą dalej z gołymi głowami. Robimy krótki popas nad rzeką dla uzupełnienia płynów i kalorii, Marcin wypróbowuje wędki, które targa ze sobą z Polski, ale bez sukcesów. GPS Gadżeta pokazuje, że do celu mamy jeszcze niecałe 100km i będziemy tam za jakieś 4,5 godziny. Co?! 100km w ponad cztery godziny? Chyba mu się jakieś obwody od wybojów poluzowały.
Wkrótce okazuje się, że GPS chyba jednak ma rację. Droga staje się coraz mniej drogą, a coraz bardziej szlakiem górskim. Asfalt znika zupełnie i zaczynamy wspinać się szutrowymi serpentynami coraz wyżej i wyżej. Droga co jakiś czas przecinana jest rwącymi strumieniami. Przed pierwszym czuję się trochę niepewnie – w końcu obładowaną sakwami Valkyrię trudno nazwać sprzętem enduro. W praktyce przejazd przez strumień okazuje się nie taki znowu trudny i kolejne pokonuję coraz pewniej. Znowu otwierają się przed nami obłędne widoki. Pomimo, że dawno przekroczyliśmy barierę 2 tys. m npm zbocza są ciągle zielone – zupełnie inaczej niż u nas, gdzie na tych wysokościach to już prawie same skały i rachityczna kosodrzewinka. Tutaj wydaje się jakby góry były pokryte miękkim, zielonym suknem. Najwyższym punktem zaliczonym przez nas tego dnia jest przełęcz Datwis Dżwari na wysokości 2680 m npm. Do tej pory było względnie łatwo, ale teraz zaczyna się zjazd – dokładnie taką samą szutrową, miejscami błotnistą, krętą i poprzecinaną strumieniami drogą. Peleton trochę nam się rozciąga, Valkyrie wysuwają się naprzód, Damian na GSie kawałek za nami, a Gadżet zniknął gdzieś dalej. Co jakiś czas zatrzymujemy się, żeby poczekać na chłopaków. Podczas jednego z takich postojów okazuje się, że Gadżet zagapiwszy się na piękne widoki trochę za mocno przyhamował przodem i zaliczył kolejną podczas tego wyjazdu glebę. Efekt – zbity kierunkowskaz i więcej rys na owiewce. Gadżet cały i to najważniejsze.
Wysokość 2680 m npm, przełęcz Datwis Dżwari
W pewnym momencie natykamy się na stado krów, psa, osła i dwóch pasterzy – całe to towarzystwo skutecznie tarasuje drogę. Smaczku dodaje fakt, że sytuacja ma miejsce na wyjątkowo stromych serpentynach pokrytych luźnym, drobnym szutrem. Zatrzymanie w takim miejscu ważącego ponad 400kg motocykla dziobem do dołu to nie lada wyzwanie. Już łatwiej jest jechać. A więc jedziemy, a krowy i osiołek przed nami – najpierw stępa, potem kłusem aż w końcu przechodzą w regularny galop. Pomimo napinki spowodowanej trudnym zjazdem nie mogę powstrzymać się od śmiechu widząc Szczepana na Valkyrii pędzącego przed sobą stado krów i objuczonego osiołka, który (biedaczysko) również dzielnie galopuje mało juk nie zgubi. Widział kto kiedy osła w galopie?!? My tak! W końcu na jednej z kolejnych agrafek trzoda zatrzymuje się na zewnętrznej, a nam udaje się wysforować do przodu. Jeszcze 2-3 km i dobijamy do Shatili. Kilka fotek pod znakiem z nazwą miejscowości i jedziemy szukać kwatery. Przejazd zajął nam dobre cztery godziny albo i więcej i wkrótce zacznie się zmierzchać, więc sprawa noclegu ma teraz pierwszorzędne znaczenie.
Po raz kolejny okazuje się, że w Gruzji nocleg jest ostatnią rzeczą, o którą należałoby się martwić – chwilę później trafiamy na barak zbudowany z ledwo co ociosanych pniaków z napisem Hotel. Obok stoi całkiem przyzwoity dom, a na ganku siedzi gospodarz i przygląda nam się z filozoficznym spokojem. Oczywiście okazuje się, że akurat pełnego obłożenia nie ma i miejsce dla naszej dziewiątki się znajdzie. Poza barakiem z napisem hotel, który okazuje się być jadalnią, jest jeszcze jeden trochę większy, zbudowany w identyczny sposób. Patrząc z zewnątrz człowiek na pierwszy rzut oka spodziewa się spania na klepisku w najlepszym wypadku podesłanym nieco sianem, a tu Zonk! – okazuje się, że barak podzielony jest na trzy sypialnie, wyposażone w normalne łóżka z czyściutką, pachnącą pościelą, jest normalna ubikacja, prysznic i bieżąca woda. Ciepła! Gospodarz mówi, że w tym roku jesteśmy już trzecią grupą bajkerów z Polski, którzy u niego nocują. Z roku na rok ruch tutaj coraz większy, chętnych na nocleg przybywa więc i on się rozwija – po drugiej stronie drogi buduje kolejny dom z pokojami gościnnymi. Tylko na zimę wyjeżdża, bo przetrwanie w odciętej od świata miejscowości w zimie łatwe nie jest – droga jest nieprzejezdna przez mniej więcej pół roku i do Shatili można dostać się tylko pieszo, konno albo śmigłowcem (przy czym pierwsze dwie możliwości raczej czysto teoretycznie). Dzień kończymy tradycyjnie, czyli suprą. Gospodarze podają przepyszne młode ziemniaczki zapieczone w mundurkach, sałatkę z pomidorów i chaczapuri – najlepsze jakie mamy okazję skosztować podczas całej naszej wyprawy. Do tego oczywiście wino, chacha o mocy paliwa lotniczego i gruzińskie toasty. Cudowny kraj! :)
Nazajutrz rano po sutym śniadaniu idziemy zwiedzać Shatili. A jest co zwiedzać – wioska pochodzi z okresu XII wieku i składa się z kilkudziesięciu obronnych wież połączonych ze sobą ścianami, pomostami i systemem chodników w rodzaj twierdzy położonej na stromym zboczu wpadającym wprost do potoku. Każda z wież należy do innej rodziny. Dzisiaj nikt w wieżach już nie mieszka – ludzie przenieśli się do wygodniejszych, nowocześniejszych domów, ale ciągle jest możliwość zanocowania w niestandardowych warunkach. Na ścianie jednej z wież dostrzegamy szyld z napisem Hostel i numerem telefonu. Większość wież jest otwarta i można swobodnie do nich wchodzić, eksplorować i wyobrażać sobie jak żyli tu ludzie od średniowiecza do połowy XX w. Miejsce jest nieprawdopodobnie klimatyczne i na mojej prywatnej liście wartych odwiedzenia zajmuje od teraz jedną z czołowych lokat.
Niestety czas szybko mija a my tego dnia planujemy jeszcze dojechać do Vardzi, tak więc najwyższa pora ruszać w drogę powrotną. Żegnamy się z naszym gospodarzem i w ramach powtórki z rozrywki pokonujemy tą samą drogę co wczoraj, tylko w przeciwnym kierunku. Na przełęczy Datwis Dżwari wprawiamy w osłupienie japońskich turystów nie tylko naszymi motocyklami, ale również widokiem Gadżeta pochylonego nad laptopem rozłożonym w otwartym kufrze – biedak zapomniał zgrać filmy z dnia poprzedniego i zabrakło mu miejsca na karcie więc teraz szybko to nadrabia. Miny Japończyków – bezcenne. Utwierdzamy się w przekonaniu, że jesteśmy wspaniali – pokonaliśmy taką drogę na motocyklach. I to na jakich! Na ciężkich maszynach turystycznych, których twórcom nawet się nie śniło, że ktoś może na nich próbować offroadu. To uczucie trwa przez kolejne… kilkadziesiąt metrów w dół, kiedy to mijają nas jadące w przeciwną stronę busiki pełne turystów. Prowadzący je Dżygici wystawiają przez okna w naszą stronę aparaty fotograficzne i pokazują uniesione kciuki w geście uznania, ale prawdę mówiąc Transit pełen turystów na tej drodze i na tej wysokości jest tak samo dziwnym zjawiskiem jak obładowana Valkyria.
Kilka godzin później już bez żadnych przygód dojeżdżamy z powrotem do Drogi Wojennej i uderzamy w kierunku na Tbilisi. W samym mieście troszkę błądzimy, ale w końcu udaje nam się wyjechać we właściwym kierunku. Przed nami kolejna z najwspanialszych tras motocyklowych świata znajdująca się w Gruzji – trasa z Tbilisi do Vardzi. Bardzo dobry asfalt, setki zakrętów i górzysty krajobraz z przepięknymi widokami – serdecznie polecam każdemu motocykliście, na pewno nie będzie żałował. Po drodze licznik w mojej Valkyrii postanawia odmówić dalszej współpracy – pomimo znacznej prędkości wskazówka w pewnym momencie spada do 0, a licznik przebiegu staje w miejscu. Jak się później okaże, przyczyną jest ukręcona linka. Jesteśmy oczywiście zabezpieczeni na rozmaite okoliczności i wieziemy ze sobą trochę części zamiennych, zwłaszcza takich, które już kiedyś podczas różnych wyjazdów nawalały, ale tego typu awarii nikt się nie spodziewał, więc zapasowej linki nie ma. No cóż, po prostu mój motocykl nieco wolniej się zestarzeje i będzie miał kilka tysięcy mniejszy przebieg. W Gruzji i takie cuda są możliwe :)
Tymczasem dojeżdżamy do Vardzii. Namioty rozbijamy w tym samym miejscu co dwa lata temu – przy knajpie nad rzeką dokładnie naprzeciwko skalnego miasta. Obejmujemy we władanie wiatę postawioną bezpośrednio nad wodą i zamawiamy kolację. Na stół wjeżdża jak zwykle doskonała sałatka z pomidorów i cebuli, szaszłyki zrobione z jednego z tych szczęśliwych prosiąt, co to je mijaliśmy dzisiaj brykające na drodze, khinkali, piwo i nieodłączna chacha. Wstajemy, a właściwie wytaczamy się zza stołu najedzeni jak bąki – pora na dzisiejszą atrakcję dnia, którą nazwałbym ‘w oparach absurdu’.
Vardzia, w oparach absurdu
W tym rejonie znajdują się gorące lecznicze źródła siarkowe, z których jedno ukryte jest przed wzrokiem ciekawskich w rozpadającej się, postradzieckiej szopie na brzegu rzeki nieopodal naszej knajpy. Nasz gospodarz dysponuje kluczem do tego przybytku i za 3 Lari od głowy udostępnia nam go na wyłączność na tak długo jak tylko mamy ochotę. Dwa lata temu, kiedy byliśmy tutaj z bratem po raz pierwszy, szopa była zamknięta na kołek i kto o tym wiedział mógł tam wejść i korzystać do woli za darmo. Rok temu Szczepan z Tommym musieli już prosić o klucz gospodarza, ale ciągle było za darmo. W tym roku już trzeba płacić – symbolicznie, ale jednak i póki co nie ma limitów czasowych. Jeśli ktoś chciałby tego popróbować to niech się spieszy, bo za kilka lat najprawdopodobniej cena będzie w Euro (i na pewno nie będzie to 3 Euro) i ustanowiony zostanie limit czasu. Na razie jednak korzystamy z prywatnego SPA o standardzie tysiąca gwiazd. Całą dziewiątką wskakujemy do basenu, odbijamy kolejne butelki wina, które szybko staje się grzańcem. Na zewnątrz robi się mocno chłodno, a woda w basenie ma tak na oko ze 600 C – wokół nas unoszą się siarkowe opary, w głowach szumi wino, a nad głowami przez wielką dziurę w dachu widać rozgwieżdżone niebo. Normalnie w oparach absurdu! Nasze śpiewy jeszcze długo niosą się w noc…
Z samego rana, skoro świt około południa dnia następnego gramolimy się z namiotów i po śniadaniu Szczepan przystępuje do kolejnego serwisu swoich świateł, a reszta ekipy powoli zbiera się do zwiedzania skalnego miasta. Postanawiamy, że zostaniemy w Vardzii na kolejną noc, więc jeszcze przed wyjściem idę do pobliskiego hotelu, żeby wynająć pokój z łazienką dla podniesienia komfortu pobytu zwłaszcza dla naszych pań, chociaż i męska część ekipy nie ma nic przeciwko skorzystaniu z normalnego kibelka i prysznica. Jeszcze tylko drobne zakupy u naszego gospodarza…
- Szef, mnie nużno butyłeczku czaczy, dla zdarowija :)
… i idziemy zwiedzać Vardzię. To skalne miasto założone w XIIw. Jest jednym z najbardziej znanych zabytków w Gruzji. W czasach jego świetności system korytarzy i pomieszczeń wydrążonych we wnętrzu góry był w stanie pomieścić nawet do 50 tys mieszkańców. Mieli oni do dyspozycji kościoły, prawdziwe wielopoziomowe mieszkania z piwnicami na wino, stajnie, biblioteki, a nawet system wodociągowy i kanalizacyjny. Cały ten labirynt był kompletnie niewidoczny z zewnątrz, a do miasta prowadziły ukryte nad brzegiem rzeki zamaskowane wejścia. Kres tej niesamowitej budowli przyniosły liczne trzęsienia ziemi, które spowodowały obsunięcie się znacznej części zbocza i odsłoniły miasto, a zagłady dopełniły najazdy tureckie i mongolskie. Do dzisiaj zachowały się jedynie fragmenty – część udostępniona jest do zwiedzania, a część zajęta jest przez mnichów i tam wstęp dla turystów jest zakazany. Zwiedzając poszczególne jaskinie można się domyślać gdzie była kuchnia, gdzie salon, sypialnia, spiżarnia, a gdzie piwniczka na wino. Znajdujemy również kilka bardzo klimatycznych miejsc do degustacji chachy – np. piwniczkę z zachowaną glinianą stągwią, czy też pomieszczenie wyglądające na kuchnię z paleniskiem i specjalnie wydrążonymi w skale otworami do umieszczania na nich garnków. Mijający nas turyści patrzą się trochę dziwnie, ale chyba również z niejaką zazdrością gdy rozstawiamy na skałach aluminiowe kieliszeczki, nalewamy przezroczysty płyn i wznosimy toasty. Wszak jesteśmy w Gruzji i toast jest obowiązkowy więc o co chodzi?
Po zejściu na dół spotyka nas zabawna przygoda. Otóż w kolejce do damskiej toalety stoją dwie starsze panie, które widząc nas zaczynają się po rosyjsku dopytywać skąd jesteśmy, co tu robimy itd. W rozmowie wychodzi, że panie są rosyjskimi Żydówkami, pochodzą z Petersburga a teraz mieszkają w Nowym Jorku. Trochę dziwne wydaje się, że mieszkając w USA nie nauczyły się nie w ząb angielskiego, ale najwyraźniej w swoim środowisku nie miały takiej potrzeby, a nam to w żadnym razie nie przeszkadza. Gdy panie dowiadują się, że przyjechaliśmy do Gruzji na motocyklach z Polski, a w zeszłym roku byliśmy w Petersburgu są wręcz wniebowzięte. Zaczynają opowiadać o swoich wizytach w Polsce w latach 60tych i 70tych, kiedy to śpiewały z chórem na Krakowskim Przedmieściu przy pomniku Mikołaja Kopernika, jaka to Warszawa piękna była, jacy to w Polsce przystojni mężczyźni są… Tak się w tym wspominaniu rozwijają, że w pewnym momencie zapominają po co stały w kolejce i odchodzą razem z nami. Na odchodnym jedna z pań zapewnia, że jakby miała tak ze 30 lat mniej to by się jeszcze z nami przejechała. Takie oto rwanie w Gruzji zaliczają przystojni motocykliści z Polski. Po raz kolejny potwierdza się znana prawda, że za motórem panny sznurem. Tym razem być może te ‘panny’ to troszkę na wyrost powiedziane, ale i tak potwierdza regułę :).
Rzecz jasna wieczorem następuje powtórka ‘oparów absurdu’, chociaż tym razem w trochę lżejszym wydaniu, bowiem następnego dnia czeka nas droga do magnetycznych plaż w okolicach Batumi. Rano robimy sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie na punkcie widokowym z Vardzią w tle i ruszamy. Dystans do zrobienia tego dnia nie jest oszałamiający – niecałe 400km i to po normalnych, asfaltowych drogach. Mamy czas, żeby po drodze zatrzymać się na szaszłyka, zrobić zaopatrzenie na wieczorne ognisko i podumać nad nieprawdopodobną symbiozą panująca w Gruzji pomiędzy kierowcami, a wszechobecną rogacizną. Widok krowy stojącej, leżącej lub niespiesznie drepczącej na środku drogi jest tak samo naturalny jak reakcja mijających ją kierowców. A właściwie kompletny brak jakiejkolwiek reakcji u obydwu stron – krowa widząc pędzący prosto na nią samochód nie rusza się z miejsca, a kierowca-dżygit mija ją na długość rogu z dowolnie wybranej strony nawet odrobinę przy tym nie zwalniając. Jakimś cudem nie dochodzi przy okazji do wielu wypadków. Być może statystyki mówią co innego, ale my podczas całej wyprawy nie widzieliśmy chyba ani jednego auta rozbitego w kolizji ze zwierzęciem. Ot, Gruzja…
Tymczasem dojeżdżamy w pobliże tzw. Magnetików. Koniec języka za przewodnika i odpowiedni zjazd z drogi wskazuje nam napotkany patrol policji. Dojazd do plaży wygląda jak pierwszy lepszy kurort nad Bałtykiem – wszędzie pełno jarmarcznych bud z automatami do gry i górą plastikowej tandety do zabawy nad wodą. Zasadnicza różnica pomiędzy tym miejscem, a plażami w Polsce czy też innym kraju UE polega na fakcie, że najwyraźniej miejscowi nie doszli jeszcze do tego stanu świadomości, który podpowiadałby, że pozostawione po plażowaniu śmieci nie znikają same z siebie. Wszędzie wokół walają się plastikowe butelki, potłuczone szkła, puszki, kapsle, zużyte opony, kartony i co tam jeszcze człowiek jest w stanie przytargać ze sobą na plażę. Wrażenie jest trochę przygnębiające tym bardziej, że wybrzeże samo w sobie jest bardzo ładne, a woda w morzu wygląda na czystą. Piasek jest czarny, ale nad samą plażę dochodzi zieleń, wokół rosną palmy, a zachód słońca odbijający się w morzu wygląda bajkowo. Jedno czego najwyraźniej brakuje w tym miejscu to gospodarz, który zatroszczyłby się o porządek.
Niemniej jednak decydujemy się pozostać w tym miejscu na noc – w końcu ‘twardym trza być nie miętkim’, a plan wycieczki zakładał nocleg nad morzem w namiotach. Porządkujemy kawałek terenu pod obozowisko, rozbijamy namioty i lecimy przekąpać się morzu. Jest fantastycznie, woda ciepła i o dziwo czysta, nie pływają w niej żadne śmieci, a potwierdzenie tej czystości mamy jakiś czas potem, gdy w odległości kilkudziesięciu metrów od brzegu przepływa całe stado delfinów. Po zapadnięciu zmroku zasiadamy przy ognisku i smażąc kiełbaski popadamy w nieco nostalgiczny nastrój – to już prawie koniec naszej wyprawy. Jutro jeszcze tylko przejazd do Batumi gdzie pożegnamy się z grupą samochodową i przed nami pozostanie tylko droga powrotna do Polski.
Magnetyczne klimaty Magnetików
Rano jeszcze ponowna kąpiel w morzu i sprawnie zwijamy manele i ruszamy do Batumi na śniadanie. Nawet jeżeli nie wszyscy chcą to głośno przyznać, każdy po cichu poza śniadaniem marzy o przyzwoitej jakości kibelku. Na plaży co prawda są murowane, elegancko pomalowane na biało sanitariaty z prysznicami i toaletami ale… zamknięte bo jeszcze się sezon nie zaczął. Zaczyna się już niedługo, mniej więcej za tydzień i wtedy otworzą. Do tego czasu należy się wstrzymać ze swoimi potrzebami albo jechać je załatwić gdzie indziej. Efekt tej polityki, pamiętającej zapewne jeszcze czasy sowieckie, widać i czuć w każdych krzakach rosnących w pobliżu plaży. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że w tym aspekcie tak samo jak i w kwestii śmieci Gruzini za jakiś czas dojdą do właściwych wniosków i sytuacja się poprawi bo miejsce ma potencjał i spokojnie mogłoby konkurować z plażami nad Morzem Śródziemnym.
Do Batumi dojeżdżamy sprawnie, znajdujemy obiecująco wyglądającą restaurację nad samym brzegiem morza i wbijamy się do środka. Wybór okazuje się trafny – pyszne śniadanie zjadamy na tarasie z pięknym widokiem na miasto. Potem krótkie pożegnanie i grupy samochodowa i motocyklowa rozjeżdżają się każda w swoim kierunku. Spotkamy się za kilka dni w Polsce.
ROZDZIAŁ 3 : DROGA POWROTNA CZYLI LINGWISTYKA STOSOWANA W PRAKTYCE
Po pożegnaniu z grupą samochodową kierujemy się do centrum Batumi. Szczepan dostał zlecenie na zakup jakiejś specjalnej biżuterii, którą podobno można kupić tylko tutaj. Jak mus to mus, kupić trzeba, bo jeszcze chłopa po powrocie do domu nie wpuszczą i któryś z nas będzie musiał go przygarnąć. A w końcu ileż można w swoim towarzystwie przebywać nie mając do dyspozycji gruzińskiego wina, chachy i basenu z wodą termalną?! ;)
Na szczęście sprawa okazuje się stosunkowo prosta i wkrótce Szczepan pozbywa się znacznej ilości gotówki, ale w zamian za to odzyskuje wewnętrzny spokój. Robimy sobie jeszcze krótki postój na sesję zdjęciową przy rondzie Lecha i Marii Kaczyńskich w Batumi i ruszamy w kierunku granicy. Odprawa po stronie gruzińskiej przebiega szybko i sympatycznie, wyluzowani celnicy robią sobie zdjęcia na naszych motocyklach, jak zwykle wypytują skąd jesteśmy, czy nam się Gruzja podoba i zapraszają do ponownych odwiedzin. Dla kontrastu po stronie tureckiej jakiś burak w mundurze kopie mi w rejestrację wrzeszcząc coś łamanym angielskim, że brudna. Efekt jest taki, że blacha specjalnie czystsza nie jest, za to wygięta i telepiąca się na obruszonym stelażu. Pewnie, że brudna matole jeden! – myślę sobie – ma prawo po prawie 6 tysiącach km we wszystkich możliwych warunkach pogodowych i drogowych! Nie kłócę się jednak, chociaż gul mi chodzi, tylko pokornie przyznaję mu rację i zapewniam, że wyczyszczę. Z doświadczenia wiem, że na granicy lepiej z mundurowymi nie dyskutować, bo w każdej chwili mogą pokazać, kto tu rządzi. W ramach dobrej rady – jeśli ktoś będzie przekraczał granicę turecką, to niech zawczasu przetrze sobie blachy.
Ruszamy ostro dalej, droga jak to w Turcji znakomita, cały czas dwupasmówka, tylko w odróżnieniu od tzw. interioru, gdzie skupiska ludzkie były stosunkowo rzadkie, nad morzem co chwila wpadamy w obszar zabudowany. Trzeba uważać na policję, bo czają się niemal w każdej miejscowości. Co prawda zawsze odpowiednio wcześniej jest znak informujący o kontroli, ale sam punkt obserwacyjny bywa dobrze zamaskowany. Wyjątkową kreatywnością wykazują się w jednym z mijanych miasteczek, w którym policjant po cywilnemu siedzi na przystanku autobusowym i fotografuje auta przecinające skrzyżowanie na późnym żółtym. Używa do tego celu dwóch aparatów – jeden trzyma w ręku a drugi ustawiony ma na koszu na śmieci nieopodal i wyzwalany zapewne z pilota. Wot – tiechnika!
Na jednym z postojów kolega Gadżet potwierdza po raz kolejny trafność nadanej mu ksywki – otóż okazuje się, że uchwyt do kamerki zamocowany do kierownicy motocykla nie wytrzymał trudów podróży i się złamał. Co robi Gadżet? Oczywiście jak gdyby nigdy nic, z pełnym spokojem wyjmuje z kufra zapasowy uchwyt i montuje go w miejsce uszkodzonego! Wpadłby ktoś na to, żeby obok laptopa, aparatu, kamery z pilotem i uchwytem, zapasu kart pamięci, baterii, ładowarek i tysiąca innych gadżetów zabrać do motocykla jeszcze zapasowy uchwyt do kamery, bo a nuż ten podstawowy się złamie?!
Trasa idzie nam sprawnie i miejsce, w którym dwa lata wcześniej korzystaliśmy z ostatniej kąpieli w Morzu Czarnym, i w którym planowaliśmy rozbić się na noc, osiągamy niezbyt późnym popołudniem. Słońce jeszcze wysoko na niebie i decydujemy, że szkoda czasu, trzeba jechać dalej. Robimy jeszcze jakieś 300km, z czego ostatnie kilkadziesiąt już po ciemku szukając noclegu. W końcu znajdujemy obiecująco wyglądający motel z restauracją. Obsługa nie chodzi w żadnym języku poza tureckim – w takim przypadku najlepszą metodą okazuje się używanie swojego ojczystego języka z całą jego kwiecistością i dostępną gamą słów powszechnie uznawanych za obelżywe, byle tylko przy okazji ładnie się uśmiechać. My, klnąc na czym świat stoi uśmiechamy się do nich, oni używając zapewne podobnych form leksykalnych uśmiechają się do nas i w końcu pokazując sobie na palcach kwoty dochodzimy do porozumienia i dostajemy klucze do dwóch dwuosobowych pokoi. Okazuje się, że są to jedyne dwa pokoje wyposażone w pojedyncze łóżka. We wszystkich innych są duże łóżka typu małżeńskiego, wszystkie obite bordowym pluszem, przyozdobione błyszczącymi cekinami. Dopełnieniem wystroju każdego pokoju są czerwone lampki zapalane z oddzielnego klawisza. Full romantik! No cóż, mieliśmy już w Turcji nocleg w domu pielgrzyma, dwa lata temu nocowaliśmy w prywatnej kaplicy a także w hotelu, w którym z dbałości o naszą moralność nie pozwolono nam spać z bratem w jednym pokoju, a tym razem najwyraźniej trafiliśmy do domu schadzek :).
Właścicielom tego przybytku najwyraźniej nie jest obce twierdzenie, że przez żołądek do serca, bo oprócz romantycznej atmosfery w pokojach zadbali również o dobrze zaopatrzoną restaurację. Tu znowu zaczyna się scena lingwistyki stosowanej:
- Szef, chcemy coś zjeść (uśmiech)
- Bu yüzden bugün güzel bir hava var (szeroki uśmiech)
- Taaak, dokładnie, mięsa byśmy chcieli, sałatki i coś do picia (jeszcze szerszy uśmiech)
- Biz ziyaret çok güzel, serin mat makine (jeszcze bardziej szerszy uśmiech)
I tak sobie uprzejmie konwersując podchodzimy w końcu do przeszklonej lodówki pełnej rozmaitych dań. Pokazuję na apetycznie wyglądające szaszłyki:
- To chcemy, 4 razy (jeden palec w kierunku na szaszłyki, cztery palce drugiej ręki do góry i bardzo szeroki uśmiech)
- Yes, yes – kelner wspina się na wyżyny swojej znajomości języków obcych – it is meeeee, meeeeee – pokazuje palcem na ‘moje’ szaszłyki a potem na kolejne kawałki mięsa i wyjaśnia dalej – it is beeee, beee, kokokooo
I już wiemy co baraninka, co cielęcinka a co drób :)
- Meeee, meeee is perfect (kciuk do góry, szeroki uśmiech), cztery razy (cztery palce w górę, uśmiech), cztery salad i cztery ayran.
- Meee, meee, ok, salad ok, ayran ok! (bardzo szeroki uśmiech)
Jak widać w podróży można się dogadać na każdy temat nie znając języka, wystarczy tylko odrobina dobrych chęci i odpowiednia motywacja – np. w postaci pustego żołądka :).
Rano dokonujemy szybkiego serwisu szczepanowego valca polegającego na parkingowej wymianie alternatora (Szczepan przewidując problemy zabrał ten ‘drobiazg’ ze sobą jako część zamienną) i ruszamy w kierunku na Stambuł, gdzie docieramy wczesnym popołudniem. Przejazd motocyklami w ciągu dnia przez tą metropolię można zaliczyć bez wątpienia do sportów ekstremalnych – do obejrzenia w zakładce filmy. Za Stambułem zatrzymujemy się dla chwili oddechu na stacji benzynowej i trafiamy na motocyklową obstawę premiera Erdogana. Sympatyczne chłopaki dosiadają BMW …. i widać, że mają te sprzęty perfekcyjnie ogarnięte. Jadą właśnie odebrać swojego szefa chyba gdzieś z okolicy granicy Turecko-Bułgarskiej – świadczą o tym uzbrojone patrole rozstawione gęsto wzdłuż całej drogi do Edirne, dokąd bez przeszkód wkrótce docieramy.
Obstawa premiera Erdogana
Przekraczając granicę od strony Tureckiej widać przepaść między wschodnimi rubieżami Unii Europejskiej, a Imperium Osmańskim. Po prostu wstyd, że ten śmietnik jest wizytówką Europy, zwłaszcza w porównaniu z wielkim i nowoczesnym terminalem po stronie tureckiej. Pełni dziadostwa tego przejścia dopełnia jeszcze konieczność przejazdu przez śmierdzący czymś w stylu wody brzozowej natrysk tzw. ‘dezynfekcji’, za którą w dodatku pobierane są opłaty. Motocykle na szczęście są z tych opłat zwolnione co nie zmienia faktu, że pobieranie myta za coś takiego od kogokolwiek jest jakąś gigantyczną pomyłką. Jeżdżąc od lat na Wschód mamy już za sobą wiele granic i tylko tutaj ten relikt komunizmu ma się ciągle dobrze. Ciekawe jak długo jeszcze…?
Tego dnia pomimo deszczu, który łapie nas zaraz za granicą dajemy radę dociągnąć do miejscowości Nova Zagora. Bułgaria sprawia generalnie trochę przygnebiające wrażenie, jakby pomimo członkostwa w UE czas zatrzymał się tutaj w miejscu. Bieda i bylejakość wyłazi z każdego kąta i żaden z nas nie pali się do noclegu na dziko. Na szczęście z końcem języka za przewodnika udaje nam się w końcu znaleźć sympatyczny hotelik z kawałkiem zamkniętego terenu dla motocykli. W nocy budzą nas krzyki. Tylko o co chodzi? Czyżbyśmy zaczęli nagle rozumieć po bułgarsku?! Nie, to nasz rodak drze się wniebogłosy, a z tych wrzasków wynika, że ów inteligentny inaczej osobnik przyjechał do Bułgarii z kieszeniami wypełnionymi gotówką, żeby zakupić tu okazyjnie samochód z drugiej ręki. Jak się okazało owa ‘życiowa okazja’ w postaci silnych Bułgarów wywiozła go gdzieś za miasto, spuściła łomot, zabrała kasę, dokumenty i telefon i wyrzuciła z samochodu pod drzwiami naszego hotelu. Biorąc pod uwagę wybitny wprost geniusz tego biedaka istnieje duże prawdopodobieństwo, że zechciałby wciągnąć w kabałę napotkanych rodaków, także przezornie nie ujawniamy swojej obecności i cicho siedzimy w pokoju.
Rano wyjadamy resztkę zapasów i wyruszamy w kierunku Rumunii. Mamy plan, żeby minąć Bukareszt obwodnicą i przejechać słynną Transalpinę. Niestety wkrótce po przejechaniu granicy łapie nas taka ulewa, że o jakimkolwiek lataniu po winklach można zapomnieć. Dodatkowo w potokach wody przegapiamy zjazd i zamiast obwodnicą ciśniemy przez samo centrum rumuńskiej stolicy. Ulewa towarzyszy nam jeszcze przez blisko 100km za Bukaresztem, ale w końcu pogoda się poprawia i pomimo, że Transalpina została gdzieś z boku i tak mamy dużą frajdę z jazdy piękną, krętą trasą widokową wzdłuż rzeki Olt. Rumunia w odróżnieniu od Bułgarii bardzo wyraźnie zyskała na członkostwie w Unii. Jakość dróg jest bardzo dobra, dłuższy odcinek pokonujemy nowiutką autostradą i pod wieczór docieramy w okolice Oradei. Nocleg znajdujemy na bardzo przyzwoitym kempingu, ale decydujemy się jednak na wynajęcie domku, a nie spanie w namiotach bo po pierwsze musimy się dosuszyć, a po drugie rano możemy szybciej się zwinąć w dalszą drogę tym bardziej, że zapasów już nie mamy,a śniadania na kempingu zjeść nie ma gdzie.
Kolejny dzień to dla odmiany trasa, trasa, trasa…., której nie ma sensu opisywać w detalach. Jeżdżący na motocyklach i tak wiedzą na czym polega przyjemność pokonywania kolejnych kilometrów, a ci niejeżdżący zanim zrozumieją, to zanudzą się na śmierć i przestaną czytać. Na drodze tej ma miejsce zapowiadany już wcześniej zabawny epizod z rumuńskim sprzedawcą mioteł udającym Meksykanina. Na jednym z postojów podjeżdża do nas wóz drabiniasty przykryty brezentową budą i wyładowany miotłami. Powozi nim opalony chłopina prezentujący w uśmiechu rząd złotych zębów i zaczyna przy użyciu trzech hiszpańskich słów na krzyż ściemniać, że pochodzi z Meksyku i w Rumunii jest tylko przejazdem. Najwyraźniej chętnie by nam sprzedał po miotle, ale niestety jego pech polega na tym, że całkiem przypadkowo posługuję się językiem hiszpańskim dosyć swobodnie, więc demaskuję gościa w 10 sekund, chociaż image faktycznie ma meksykański i być może udaje mu się nabierać zachodnich turystów i jakimś cudem na ten bajer wciskać im do niczego niepotrzebne miotły. Prawdę mówiąc dość ciekawy pomysł na marketing – jaki związek mogą mieć meksykańskie miotły z Rumunią?!
Docieramy do regionu Tokaju, gdzie Gadżet wrzuca w nawigację opcję ‘drogi kręte’ i pomimo nieco deszczowej pogody mamy sporo frajdy z jazdy dobrymi, krętymi drogami tego słynnego regionu winiarskiego i nawet nie zauważamy, a już znajdujemy się na Słowacji. Stąd już tylko rzut beretem i nasze swojskie Bieszczady witają nas nieprzebranym tłumem turystów (jakiś długi weekend czy co?), a niedługo potem przyjazna wszystkim normalnym ludziom, a zwłaszcza motocyklistom, Bieszczadzka Przystań Motocyklowa wita nas pierwszorzędnym bimberkiem przywiezionym przez jednego z przebywających tam gości. Następnego dnia Szczepan planuje skoro świt wyruszyć w kierunku Żyrardowa na wesele szwagra, więc jego możliwości świętowania udanego powrotu do kraju są mocno ograniczone, natomiast my we trzech spokojnie oddajemy się degustacji napojów kojąco-rozweselających.
EPILOG:
Z samego rana skoro świt około południa ugoszczeni wspaniałym bieszczadzkim śniadankiem zbieramy się do Warszawy. Szkoda nam, że nasza tegoroczna przygoda już się kończy, więc Gadżet znowu sięga do swojej cudownej, wszystkomającej nawigacji i z wypróbowaną już opcją ‘drogi kręte’ dojazd do domu zamiast normalnych powiedzmy 5-6 godzin zajmuje nam dobrze ponad osiem. Przy okazji mamy okazję przekonać się jak fajne drogi i krajobrazy czekają na turystę w Polsce, jeśli tylko odważy się zjechać z głównych szlaków. O dziwo większość tych lokalnych dróg, pomimo że wąskich, jest zaskakująco dobrej jakości i daje sporo frajdy z jazdy. Zawsze twierdziłem, że nawigacja na motocyklu to nieporozumienie, ale ten wyjazd sprawił, że zmieniłem zdanie. Pod jednym wszakże warunkiem – nawigacja musi posiadać opcję ‘drogi kręte’. Tymczasem docieramy do Warszawy i w głowach zaczyna nam już kiełkować pomysł na kolejną wyprawę za rok. Do zobaczenia na trasie i lewa w górę!