Motocykl jest po to by nim jeździć, najlepiej z właściwymi ludźmi, we właściwym kierunku i tam gdzie nas jeszcze nie było. Właściwymi ludźmi okazali się Biedrona (CBF 500), Damiańczyk (Intruder VL1500) i Wiewiór (GSX 1400), właściwym kierunkiem mekka motocyklistów – Rumunia. Dla większości motocyklistów Rumunia to Trasa Transfogarska i Transalpina. Dla nas ten kraj to dużo, dużo więcej. Rumunia to góry, jaskinie, zamki, twierdze, klasztory, morze, miasta z unikalną architekturą, bogata kultura… Różnorodność dostrzegana na każdej płaszczyźnie sprawia, że człowiek czuje się jak osiołek któremu w żłoby dano. To go kusi, tamto nęci i naprawdę ciężko się zdecydować, zwłaszcza jeśli jest się ograniczonym czasowo. My na wyprawę przeznaczyliśmy 7 dni, czyli czekał nas dość ciekawy „wyścig” z kilkoma ważnymi „pitstopami”. Dokładną trasę wyprawy znajdziecie tutaj.
Dzień pierwszy
Oradea, miejscowość położona zaraz przy granicy z Węgrami, służąca jako pierwszy punkt noclegowy dla większości podróżujących, jest naszym celem. Przez Polskę trochę się ciągniemy; deszcz, tiry, polskie drogi i odwieczne remonty. Za to przez Słowację przelatujemy bez przeszkód, większość trasy pokonując autostradami. Postoje wykonujemy wyłącznie na stacjach, przy okazji tankując, ponieważ zwykłe parkingi przydrożne są miejscami dość niebezpiecznymi (informacja otrzymana od kierowców ciężarówek). Na granicy z Węgrami zatrzymujemy się by kupić winiety, które podczas kontroli drogowej są nie mniej ważne niż dowód rejestracyjny. Ceny są znośne, za każdy motocykl musimy zapłacić po 6 Euro (winieta ważna jest przez 10 dni i wydawana na nr pojazdu). Pani na granicy świetnie rozumie po polsku, co niestety odkrywamy dopiero wtedy, kiedy Wiewiór, używając w ojczystym języku słów powszechnie uważanych za wulgarne, daje upust swojej frustracji w odpowiedzi na dość powolne tempo obsługi, któremu hołduje „ekspedientka”. Mimo to winiety udaje nam się zakupić. Droga przez Węgry to, podobnie jak na Słowacji, w głównej mierze autostrady. Temperatura, sięgająca 40 stopni, daje się wszystkim we znaki. Warunki na drodze to bardziej spacer na bosaka po nagrzanym blaszanym dachu niż dająca frajdę przejażdżkę. Niby sierpień to ten chłodniejszy miesiąc wakacji, ale chwilowo się to nie sprawdza. Wreszcie drogowskaz – „Oradea RO”. Docieramy do granicy, chwila stania w kolejce by okazać dowód, a chwilę później postój przy najbliższej „ścianie płaczu” aby uzbroić się w miejscową walutę. Z poprzednich wyjazdów wiemy, że Wiewiór potrafi zablokować każdy bankomat, dlatego tym razem, przezornie, podejmuje gotówkę na końcu. Za piątą próbą udaje mu się osiągnąć sukces. Ostatni etap dzisiejszego dnia, to kemping Apollo w miejscowości uzdrowiskowej Baile Felix. Musimy się przedostać przez Oradeę, na szczęście duże niebieskie tablice pomagają znaleźć kierunek. Kemping specjalnie luksusowy nie jest, ale my specjalnie wymagający też nie. Wszelkie „niedomagania”, włącznie z tekturowymi prysznicami tłumaczy cena – 25 lei (ok. 25zł) za osobę. Po rozbiciu namiotu ruszyliśmy zaczerpnąć miasta i przy okazji coś zjeść. „Centrum” zaspokoiło wszelkie potrzeby, przy okazji wprowadzając swojski klimat: bazarek przypominający nasze odpusty z tanimi świecidełkami i masą różności, jedzenie na szybko w każdej postaci, wesołe miasteczko, muzyka w knajpach i ta „chodnikowa” oraz knajpki wszelkiego rodzaju. Wybraliśmy spokojniejszą i zjedliśmy kolację przy akompaniamencie rumuńskiego romantic disco podawanego „na żywo”.
Dzień drugi
Arad i Timisoara. Z Oradei wiedzie tam prosta droga, ale nie chcemy przebijać się przez miasto, więc postanawiamy odbić na Hateg i pojechać nieco mniej uczęszczanymi szlakami. Teren górzysty, droga wąska, połatana. Mijamy urocze wioski z domkami skrytymi za wysokimi, obrośniętymi pnączem murami, z pozakrywanymi dla ochrony przed upałem oknami. Wszystko bardzo kolorowe, różowe, zielone, niebieskie. Na słupkach znaki „uwaga krowy” w idealnej symbiozie ze znakami „uwaga dzieci”. Poza krowami na wioskowych drogach spacerują również gęsi i owce, które za nic sobie mają obecność pojazdów – chcesz przejechać, musisz poczekać aż ustąpią miejsca. Atrakcji po drodze było wiele, a droga powoli robiła się coraz węższa. Nagle, ni z tego ni z owego, asfalt się po prostu skończył. Zatrzymaliśmy się skonsternowani ponieważ mapa papierowa, podobnie jak GPS, wskazywały, że powinna prowadzić jeszcze spory kawałek dalej, aż do krajówki, którą mieliśmy dotrzeć do celu. Przejechać nie ma jak, no chyba że crossem, jednak cruiser i dwa nakedy obładowane do granic nie miały szans na pokonanie tego, co szumnie nazwane było drogą. Staliśmy na środku dwumetrowej szerokości kawałku asfaltu nie bardzo wiedząc co dalej, w dodatku nadjechał jakiś samochód, któremu musieliśmy ustąpić miejsca. Jak łatwo się domyśleć, łatwe to nie było. Na szczęście z pomocą przyszli nam kierowca i jego kolega. Mieszanym niemiecko-rumuńskim uzyskałam wskazówki jak jechać aby dojechać do „głównej” i dowiedziałam się, że lepiej trzymać się dróg oznaczonych jako „national” (czerwonych), bo z resztą jest tak, że na mapie są, ale w rzeczywistości, to różnie być może. Ruszyliśmy dalej, właściwie spory kawałek wracając. Mijany krajobraz, pomimo tego, że przepiękny i zapadający w serce, był również smutny i niekiedy przytłaczający. Nigdy wcześniej nie widziałam lepianek, a drewniane żurawie nad studniami tylko w skansenach. Tutaj są one elementem codzienności. Jest południe, upał daje się we znaki, a my przypominamy sobie, że jedziemy właściwie bez śniadania. Zatrzymujemy się przy pierwszej otwartej knajpce, w wiosce wyglądającej jakby założona została przez ludzi pracujących lata temu w upadłym, odległym o kilometr od niej, „pegieerze”. Patrzymy w menu, jedzenia brak, dostępne wyłącznie piwo i lody. Bierzemy zatem to co jest, konsumujemy na szybko lody, odpoczywamy chwilę i udajemy się w dalszą drogę. Docieramy wreszcie do drogi na Arad (7 national). Krajobraz zmienia się diametralnie. Domy są okazałe i zadbane, na podjazdach pysznią się drogie samochody. Mocny kontrast z widokami mijanymi 20 km wcześniej. Nowo położona nawierzchnia, w innych miejscach nadal trwają roboty drogowe. Pierwsze wrażenie – wreszcie cywilizacja. Niestety, jeśli cywilizację mierzyć podejściem do zwierząt, to w Rumunii ciągle jej nie ma i raczej długo nie będzie. Leżące na i przy drodze rozkładające się zwłoki psów są tak powszechne jak krowie placki, i dokładnie takie samo zainteresowanie wzbudzają wśród władz, służb porządkowych i zwykłej ludności. Sprawia to bardzo przygnębiające wrażenie. Wjazd do każdej miejscowości, zwłaszcza wiosek położonych przy „krajówkach” poprzedzony jest obustronnymi szykanami (wjazd-wyjazd). Bardzo dobre rozwiązanie, choć w Rumunii panuje niesamowita dyscyplina na drodze i każdy przestrzega ograniczeń prędkości. Na pierwszej stacji benzynowej Wiewiór przekonuje się, że w Rumunii nie można płacić „wypukłą” kartą kredytową na podpis, a właściwie kartą, która nie posiada kodu PIN (wymagane są tutaj zarówno podpis, który jest pieczołowicie weryfikowany jak i kod PIN). Biorąc pod uwagę, że ma na niej zgromadzone fundusze na paliwo na cały wyjazd jest to nieco kłopotliwe, a jego mina jednoznacznie mówi, że właśnie przetworzył to co się stało. Niestety tłumaczenia obsłudze stacji nic nie dają, nie ma zmiłuj, takie cudo nie jest tu znane, nie zapłacicie i już. Ratujemy kolegę i docieramy wreszcie do Aradu. Miasto jest piękne, bogato zdobione kamieniczki są niestety mocno zaniedbane. Mimo to spacer dostarcza wielu pozytywnych wrażeń. W ramach walki z upałem w knajpkach rozpylana jest wodna mgiełka. Jak się dowiadujemy z rozmowy z miejscowymi w Rumunii jest albo bardzo zimno, albo bardzo gorąco. Żar leje się z nieba, ale musimy ruszać dalej. Arad niby jest dobrze oznaczony, ale błądzimy straszliwie szukając wyjazdu. Fatum chyba bo w Timisoarze mamy powtórkę z rozrywki. Dopiero taksówkarz (tym razem porozumienie nastąpiło francusko-angielskim) doprowadził nas na Kemping International, który okazał się pięknie zachowaną perełką przeszłości. Za 180 lei (ok. 180zł) dostaliśmy krzyczący komunistycznym przepychem apartament z salonem, łazienką i dwiema sypialniami. Była również sauna, ale jakoś nie sprawdzaliśmy czy działa. Sama Timisoara to zachwycające, w pełni europejskie, nowoczesne miasto, na Starówce jest pełno knajpek i turystów, a jedynym zaskoczeniem fakt, że można w nich palić. Zdążyliśmy już zapomnieć jak to było.
Dzień trzeci
Dzień trzeci podzieliliśmy na trzy etapy. Chcieliśmy dotrzeć do Devy, aby zobaczyć twierdzę położoną na szczycie wzgórza, następnie zajrzeć do Hunedoary i obejrzeć zamek, a na sam koniec skierować się na Transalpinę.
Deva. By uniknąć upałów wstaliśmy o poranku i wyruszyliśmy w drogę. Warunki do jazdy były idealne, równy asfalt żarł opony, drogę ocieniał las. Śniadanie zjedliśmy w przydrożnej knajpce zwanej Popas Turistic. Nie ma ich zbyt wiele po drodze, ale jak traficie to naprawdę warto się zatrzymać. Podczas postoju Wiewiór odkrył, że jeśli nie zamocuje się porządnie ciuchów do suszenia, to jest duża szansa, że można je stracić. Był jedną koszulkę do tyłu, ale za to bogatszy w doświadczenie. Im bliżej Devy tym droga była gorsza, na drodze dziury, a nawet jeden mały Rów Mariański. Co ciekawe, takie kwiatki w ogóle nie są oznaczone i dla nieuważnych, bądź po prostu jadących za szybko, może się to skończyć wymianą opony lub felgi. Na szczęście niespodzianki udało się ominąć, a dzięki czytelnym oznaczeniom bez problemu dojechaliśmy pod twierdzę. Dojeżdża się do niej telecabiną, czyli czymś w rodzaju przeszklonej windy, która prawie pionowo porusza się po szynach (ktoś niestety nie pomyślał o klimatyzacji ani uchylanych okienkach, więc w środku panował klimat rodem z piekarnika). Ruiny okazały się pokaźne, choć Wiewiór zrzędząc po swojemu stwierdził, że „Malbork, to-to nie jest”. Poza tym znowu zrobiło się potwornie gorąco, a na szczycie góry odczuwalne było to jeszcze bardziej. Niewiele myśląc Wiewiór ściągnął spodnie wywołując zachwyt, rozbawienie bądź niesmak na twarzach współzwiedzających. „Dawaj czajniczek” krzyczę gdy nieletnie rumuńskie fanki robią zdjęcia. Wiewiór strzelił pseudo jaskółkę i tak narodziła się seria „czajniczkowych” zdjęć. Krztusząc się śmiechem zjechaliśmy na parking. Wiewiór podszedł do motocykla po czym rzucił niby do siebie „Kurwa, znalazłem moją koszulkę!”. W pierwszej chwili nie mogliśmy zrozumieć o co mu chodzi, bo patrzył się na tylne koło. Spojrzeliśmy również i dopiero po dłuższej chwili dotarło do nas co zobaczyliśmy. Jego koszulka była pięknie owinięta wokół osi. Kiedy przestaliśmy już wyć ze śmiechu, pojawiła się krótka i treściwa refleksja: dobrze, że nie w łańcuch. Po kilku minutach wykręciliśmy z Damianem koszulkę, która – o dziwo – nadawała się jeszcze do założenia (brakowało tylko trochę dołu).
Hunedoara. W krajobrazie uderza kolejny mocny kontrast. Tu XV-wieczna warownia, a zaraz obok ruiny jakiejś fabryki. Zamek jest przepiękny, ogląda się go z przyjemnością, tłoku zbyt wielkiego nie ma, gdyż pan przy wejściu wpuszcza tylko określoną liczbę zwiedzających. Prosty, a doskonały pomysł. Po wejściu na dziedziniec Wiewiór znowu chce zdjąć spodnie, jednak dostaje od nas stanowczy zakaz. Wyjeżdżając trafiamy do cygańskiej dzielnicy, w której królują kolorowe wille ze srebrnymi, bogato zdobionymi dachami. Całość robi na nas piorunujące wrażenie. Chwila na foty i hajda dalej ku Karpatom i Transalpinie. Znowu urocze miasteczka, a do tego te góry! Widok jaki otworzył się przed nami po wjeździe do Santa Marie de Orea wart był przejechania tych wszystkich kilometrów, do tego zaczęły się pierwsze serpentyny. Wiewiór nie mógł sobie odpuścić i poleciał pierwszy, jednak już po chwili spokojnie nas przepuścił i ponownie zamykał peleton. Podczas postoju na zdjęcia okazało się, że przyczyną tego nieoczekiwanego powrotu na koniec stawki był problem z tylnym hamulcem. Okazało się, że spora część koszulki dostała się również w zacisk skutecznie uniemożliwiając używanie hebla. Na szczęście Damian, przygotowany na każdą ewentualność, poradził sobie z tym problem wyciągając spomiędzy tarczy a klocków całkiem pokaźną ilość materiału. W Petrosani wjechaliśmy na drogę 7A, która miała nas doprowadzić do Transalpiny.
Transalpina. Droga była fantastyczna, to znaczy widoki były fantastyczne: wąski wąwóz z płynąca rzeczką, droga przylepiona do pionowych skał, wszystko obrośnięte lasem dającym zbawienny po wcześniejszych upałach cień. Bajka po prostu. Wąsko jednak, do tego „ślepe” zakręty. Biorąc przykład z miejscowych Damian, tuż przed szczytem zakrętu, oznajmiał naszą obecność trąbieniem, pomysł przedni i bardzo przydatny, zwłaszcza kiedy słyszy się „trąbkowanie” z drugiej strony. Co do nawierzchni… Najpierw był połatany asfalt, potem dziurawy, następnie przetykana dziurami droga szutrowa. Szalona prędkość 10-20 km/h nie napawała optymizmem, a biorąc pod uwagę, że do najbliższej miejscowości mieliśmy spory kawałek, liczyliśmy się z tym, że przyjdzie nam nocować pod chmurką. Zapas wody mieliśmy, suchy prowiant na czarną godzinę również i co chwila napotykaliśmy obozowiska miejscowych rozbijane tuż przy wijącej się wzdłuż „drogi” rzece. Pełzliśmy niezmordowanie naprzód, aż dotarliśmy do rozwidlenia. Kierunek na Transalpinę był zablokowany ze względu na remont, o czym nie wiedzieliśmy. Zasięgnąwszy języka u miejscowych dowiedzieliśmy się, że mimo wszystko można jechać ponieważ dalej położono nowy asfalt. I tak innego wyjścia nie było, a że samochodów z przeciwka jechało sporo doszliśmy do wniosku, że takie postępowanie, to tutaj norma. Transalpina spełniła, a nawet przekroczyła nasze oczekiwania, asfalt idealny, a wyprofilowane winkle zaspokoiłyby wymagania nawet tych najbardziej wybrednych. Do tego widoki zapierające dech w piersiach, dziko i niedostępnie, trasa dla prawdziwych twardzieli, krowy i osły na drodze. Stał sobie ten osiołek w poprzek drogi, idealnie na środku. Jechaliśmy my, a z przeciwka samochód. Myśmy się zmieścili, samochód miał już problem. Osiołek miał obojętny wyraz twarzy, niedaleko stał jego właściciel: stary Rumun wsparty na pasterskim kiju. Też miał obojętny wyraz twarzy i śmiem przypuszczać, ze stoją tak obaj do dzisiaj, a na Transalpinie utworzył się korek. Jechaliśmy coraz wyżej aż dotarliśmy do przełęczy Urdele. Dotarła tu również komercja, a porozstawiane wszędzie stragany psuły niesamowity, surowy krajobraz. Zjazd w stronę Rancy to cała masa pięknych zakrętów i rewelacyjnego asfaltu. Niestety spory ruch w obie strony i brak barierek zabezpieczających studził zapały, bo było gdzie lecieć w dół. Mimo to Wiewiór popędził przodem i czekał na dole dobrych kilka minut zanim dołączyliśmy. Przejazd zajął nam sporo czasu, a do zaplanowanego kempingu w Horezu było jeszcze jakieś 100 km. Dotarliśmy na miejsce kiedy zaczynało zmierzchać, zapobiegawczo robiąc wcześniej zakupy spożywcze (przy kempingach ciężko o sklepik czy jadłodajnię). Za 60 lei dostaliśmy dwuosobowy, murowany domek z łazienką. Dostępne były jeszcze domki drewniane wielkości dużego namiotu, które z miejsca ochrzciłam domkami Baby Jagi. Postanowiliśmy wypróbować je przy najbliższej okazji. Siedząc na schodkach domku i zajadając z jednego kubka chińską zupkę z Radomia stwierdziliśmy po raz kolejny, że Rumunia jest fantastyczna.
Dzień czwarty
Zaplanowaliśmy szybki przelot do Bukaresztu, zamek w Sinai i nocleg w Braszowie.
Bukareszt. Autostradą dojechaliśmy błyskawicznie do rogatek stolicy, zastopowało nas za to po wjeździe do miasta. Na ulicach panuje wolna amerykanka, lewoskręt ze skrajnego, prawego pasa ruchu nie stanowił żadnego kuriozum, a zupełne nieprzyzwyczajenie kierowców do motocykli prowadziło do dość niebezpiecznych sytuacji. Zmusiło nas to do rezygnacji z przeciskania się między samochodami i odstania swojego w oparach spalin i upału sięgającego 43 stopni. Tuż przed osiągnięciem celu Wiewiór poprosił o przerwę techniczną w obawie przed zakleszczeniem sprzęgła, temperatura na piecu wskazała ponad 122*C. Pod Pałac Narodów udało nam się trafić dzięki uprzejmości pomocnego tubylca. Gmach Parlamentu, stojący na końcu długiej alei, robi piorunujące wrażenie i naprawdę warto go zobaczyć. Ogromny, to słowo nie do końca oddające to co się widzi, bo wielka bryła zajmująca chyba cały kwartał miasta przytłacza i onieśmiela swoją wielkością. Komentarz Wiewióra, który cytuję dosłownie „Miał rozmach jebany”, najlepiej to oddaje. Fotki musiały zostać zrobione, więc Wiewiór ściągnął spodnie. Na szczęście nikt nie wziął tego za prowokację polityczną i pojechaliśmy dalej. Bukareszt oznaczony jest całkiem nieźle, więc poza jedną dziwną akcją, którą obserwowali stojący nieopodal policjanci (też na motocyklach) jechaliśmy bez przeszkód.
Braszów. Prowadząca do Braszowa dwupasmówka była prosta, równa i nudna. Bardzo sprawnie znaleźliśmy się w Sinai i zaczęliśmy szukać zamku Peles. Tu niestety z drogowskazami było gorzej. Na szczęście znów dane nam było przekonać się o uprzejmości Rumunów. Przemiły Pan poszedł do domu po mapę miasta, żeby pokazać nam drogę. Szczęki nam opadły na taką uczynność i podziękowaliśmy gorąco. Zamek Peles wygląda jak zamek z bajki: wieżyczki, małe okienka, zakamarki. Z uwagi na dużą ilość małych dzieci, którym sceny gorszące mogłyby zrujnować psychikę zdecydowaliśmy się z Damianem powstrzymać Wiewióra przed kolejnym czajniczkiem. Pogoda się zmieniła, pojawiły się wielkie czarne chmury, a po niebie przetaczały się grzmoty. W takiej sytuacji postanowiliśmy czym prędzej ruszać dalej. W Braszowie udało nam się zmarnować całe półtorej godziny na szukanie kempingu, który – jak się okazało – minęliśmy zaraz na wjeździe. Trochę nam zajęło rozbijanie namiotu, gdyż podłoże było tak twarde, że nie bardzo mogliśmy wbić jakąkolwiek szpilkę. Zadziałała w końcu metoda na jaskiniowca: duży kamień i męska siła. Potem zwiedziliśmy uroczą starówkę, obejrzeliśmy ładnie podświetloną twierdzę, spróbowaliśmy dań regionalnych i znowu doszliśmy do wniosku, że fajnie w tej Rumunii, a jedyne czego nam brakuje to rozbicia się gdzieś na dziko.
Dzień piąty
Zaplanowaliśmy zwiedzanie twierdzy Rasnov i zamku Bran, a na koniec dnia przebrnięcie przez Transalpinę. Niestety aura postanowiła zmodyfikować nasze plany.
Rasnov i Bran. Poranek był zimny, nad głowami kłębiły się ciemne chmury i jak nie lunęło. Pakowanie w strugach deszczu zajęło sporo czasu, wyjazd opóźnił się mocno, a do zaplanowanego na poranek Rasnova dotarliśmy dopiero ok. 13.00. Do twierdzy można dojść lub – jak ktoś ma wolne 5 lei – dojechać kolejką zaprzężoną w traktor. Ruiny są bardzo dobrze zachowane, a widoki roztaczające się ze wzgórza cieszą oczy. Pogoda się poprawiła i słoneczko zaczęło dogrzewać więc nie zwlekając ruszyliśmy w kierunku Branu. Znajduje się tu wspaniale zachowany i utrzymany zamek. Jako, że jest to jedna z większych atrakcji turystycznych, do wejścia kłębiła się spora kolejka a dookoła było mnóstwo straganów z różnościami. Znaleźć tu można wszystko, od tandetnych plastikowych pamiątek i kubków z Draculą poczynając, a na arcydziełach rękodzieła kończąc. Zwiedzanie zamku było niczym przejazd po Bukareszcie. Dziki tłum poruszający się, tym razem, w różnych kierunkach bez ładu i składu, popsuł nam całą przyjemność. A szkoda, bo było co oglądać: tajemne przejścia, mini komnatki, krużganki, kręcone schodki. Niestety czas nas gonił, zrobiło się popołudnie, a do Transfogarskiej był jeszcze kawał drogi. Niestety pogoda znów się zmieniła, a lejące się z nieba strugi znacznie spowolniły tempo, na domiar złego membrana w moich spodniach nie wytrzymała. Na szczęście po jakimś czasie wyszło słońce i zanim dotarliśmy do Curtea de Agres byłam już właściwie sucha. Chmury jednak zbierały się na nowo, postanowiliśmy więc zrobić zapasy, pojechać Transfogarską ile się da i rozbić byle gdzie.
Zamek Vlada. Tuż przed Poienari znowu się rozpadało, do tego było już późno i zaczynało zmierzchać. Nie było co zwlekać z obozowaniem, próba przejechania Transfogarskiej w taką pogodę i nocą byłaby czystym idiotyzmem. Jak się okazało tuż pod twierdzą Vlada był mały kemping. Właściwie kemping, to określenie trochę na wyrost. Zjazd stanowiła grząska, błotnista ścieżka prowadząca do kamienistego podłoża, na którym musieliśmy rozbić namiot. Lodowato zimna rzeczka robiła za prysznic, a zbita z kilku desek sławojka typu „narciarz” za toaletę. Jedynym luksusem były stolik i ławka kontrastowo zrobione z ładnie oheblowanych, elegancko pomalowanych desek. Spokojnie można to było potraktować jako nocleg na dziko. Kąpiel w rzeczce dostarczyła nam nie lada emocji. Woda była jak lód, po trzech sekundach zamrażała wszystko, krioterapia do woli. Darmowe spa wprawiło nas w doskonały nastrój, który zaprawiliśmy podgrzaną tyrolską przepijaną zupką chińską. Na rano zaplanowaliśmy wizytę u Draculi.
Dzień szósty
By dostać się do twierdzy Tepesa trzeba wejść po 1480 schodkach. Dziarsko wspięliśmy się na pierwszych pięćdziesiąt. Później pełzliśmy, bo spodnie z membraną, to nie najlepszy wybór na tego typu wspinaczki, chyba, że ktoś chce schudnąć wtedy polecam. Całą drogę towarzyszyła nam sfora bezpańskich psów, które mimo krew w żyłach mrożących opowieści jakoś nie chciały nas pożreć, przeciwnie, były bardzo przyjazne. Mokrzy dotarliśmy na górę, akurat otwarto bramę i twierdza stanęła przed nami otworem. Specjalnie imponująca nie jest, za to widoki i owszem. Rzecz jasna Wiewiór nie mógł odmówić sobie „czajniczka”, więc wlazł jakoś na szczyt najwyższego muru po czym zrobił jaskółeczkę, a jednoosobowa obsługa zamku zamarła z przerażenia. Do dziś się zastanawiam jakim cudem nie zleciał. Teraz Transfogarska stała przed nami otworem.
Trasa Transfogarska. Pierwszy postój zaliczyliśmy przy zaporze na Lacul Vidraru, na której pyszniła się imponujących rozmiarów reklama Ceresitu. A dalej… co tu dużo gadać, to trzeba zobaczyć: kręta droga, małe wodospady, drewniane kapliczki, betonowe wiaty mające chronić przed osuwającymi się kamieniami. Wszystko to idealnie wpisujące się w niesamowity górski krajobraz. Pomimo słońca temperatura spadła w odczuwalny sposób, we znaki dawał się również silny wiatr. Postój na zdjęcia, ubranie się i łyk ciepłej herbaty z zabranego przezornie termosu. Droga była wspaniała, choć pierwszy odcinek nie napawał optymizmem; sporo łat, gdzieniegdzie śnieg i lodowisko. Na szczęście im bliżej tunelu tym lepiej, więc Wiewiór znowu się odłączył i poszalał. Tym razem Opatrzność nie czuwała i został ukarany za brak dyscypliny i łamanie szyku. Znaleźliśmy go dwadzieścia minut później kiedy przyciśnięty motocyklem leżał na półce skalnej stanowiącej taras widokowy. Biedaczysko prawie spadło w przepaść, bo zamiast jak człowiek podejść, to musiał na półkę wjechać (nie wziął jednak pod uwagę, że żwir nie jest najlepszym podłożem do ćwiczenia parkowania „z górki”). Przejechaliśmy przez słynny tunel przy akompaniamencie grzmiących wydechów „Grubasa” i, tak jak wcześniej na Transalpinie, rzuciła się na nas komercja. Stragany, tłum ludzi, tłok jak pod kościołem w dzień odpustu. Minęliśmy to wszystko czym prędzej przeciskając się pomiędzy pieszymi zajmującymi całą szerokość drogi. Potem był już zapierający dech w piersiach widok na sławne transfogarskie serpentyny i straszliwe rozczarowanie nawierzchnią. Może samochodami da się tam poszaleć jednak dla motocykla jakiekolwiek zabawy będą bardzo niebezpieczne i zapewne skończą się niekontrolowanym lotem na sam dół. Droga wyglądała jakby ktoś wzdłuż pociągnął ją broną, do tego nawierzchnia była z asfaltu, który sprawiał wrażenie, że z każdym przejazdem jakiegokolwiek pojazdu się kruszy. Z Transfogarskiej ruszyliśmy do Sibiu. Coś nie mieliśmy szczęścia do miast, bo znowu zaliczyliśmy błądzenie w poszukiwaniu starówki i w końcu daliśmy za wygraną. Rozpoczęliśmy już powrót do domu i jakoś zapał nam sklęsł, a może po prostu zmęczenie dało o sobie znać. Mieliśmy też lekkie opóźnienie i nie chcieliśmy go powiększać. Postanowiliśmy dojechać do Cluj-Napoca i tam zanocować. Przezornie sprawdziliśmy istnienie kempingu i w zasadzie dojechalibyśmy bez przeszkód gdyby nie „rozkopany” przez roboty drogowe Sebesz, w którym przecina się tranzyt. W korku spędziliśmy jakąś godzinę i umęczyliśmy się strasznie, pomimo tego, że większość kierowców ustępowała nam miejsca. Wjazd do Cluj od strony Turdy jest stromy i serpentynowaty, co chwila wielkie tablice informują o niebezpieczeństwie, a betonowe, wysokie przegrody dopełniają całości. Kemping znaleźliśmy w miarę szybko. Duży, prawie pusty, z prysznicami typu więziennego i za 70 lei dostaliśmy domek Baby Jagi (wersja de lux, z tarsikiem). Cluj mimo iż potraktowany przelotem zdążył nas jednak zauroczyć. Usytuowany na zboczu cmentarz z tysiącem małych krzyży wyglądał jak dekoracja z filmu fantasy.
Dzień siódmy
Jechaliśmy w stronę granicy ku Oradei. Znowu pech nas dopadł, przeoczyliśmy skręt na Bors i znaleźliśmy się w środku pól. Zapytaliśmy o drogę kierowcę ciężarówki, która akurat wyjeżdżała z pola kukurydzy. Kiedy mieliśmy się zbierać spomiędzy roślin wyskoczyło dziwne zwierzę, ni to pies, ni wydra. Rzuciliśmy się do aparatów a kiedy zdążyliśmy je schować (razem było tego jakieś 10 sek., ponieważ zwierzak uciekł) nie wiadomo jak i skąd pojawiło się nieoznakowane auto z dwoma mundurowymi. Pierwsze pytanie Kto my, po co, skąd, jak i gdzie? Zostaliśmy wylegitymowani, sprawdzeni i spisani, po czym dokładnie poinstruowani jak jechać dalej, a że okazja jakich mało, więc Wiewiór paląc głupa spytał Policjanta czy fotkę może sobie z nimi strzelić. Konsternacja zapanowała po obu stronach, w końcu pozwolili, jednak informując nas, że „tylko w tamtym kierunku” i pokazali pola biegnące w innym kierunku niż te, z których wybiegł nasz zagadkowy zwierzak. Rumuńska strefa 51, nic innego nie przyszło nam do głowy po tym spotkaniu. Na szczęście na granicy nas nie zatrzymali i w kazamatach nie zamknęli.
Powrót. Wracaliśmy tą samą trasą, jak wiadomo znana droga upływa szybciej. W Słowacji dopadł nas lekki deszcz, a Polska przywitała ulewą i niską temperaturą. Jazda była średnio przyjemna, więc zatrzymaliśmy się na gorącą herbatę na najbliższej stacji. Ze względu na to, że Wiewiór postanowił jednak dotrzeć dzisiaj do domu musieliśmy się rozdzielić. Ja i Damian kierowaliśmy się do Krakowa. Ze stacji odjechał pierwszy, pomachaliśmy mu łapką na pożegnanie i jeszcze chwilę poczekaliśmy licząc, że jednak przestanie padać. Nie przestało. Jakieś półtorej godziny później, na autostradzie pod Krakowem minął nas… Hmm jeśli coś wygląda jak Wiewiór i jedzie jak Wiewiór to zapewne jest to Wiewiór! Akurat w jego przypadku to norma. Jadąc sam zawsze gdzieś zjedzie i sporo kilometrów nadrobi. Nie żeby się gubił, skądże znowu, jak to zwykł mawiać „ja się nie gubię, ja eksploruję”. Mimo to cel zawsze osiąga. Tego dnia zaś osiągnął zacny przebieg 1055 km pokonanych w mało sprzyjających warunkach.
Rumunia okazała się krajem kontrastów. Drogi albo są świetne, albo ich w zasadzie nie ma, bieda miesza się z bogactwem, dzika natura z komercją, tradycja z nowoczesnością. Ten kraj zaskakuje na każdym kroku i ma w sobie coś takiego co sprawia, że człowiek cieszy się każdą spędzoną tu minutą. W sumie zrobiliśmy jakieś 3400km, koszt wyprawy to ok. 2000 zł na osobę, wrażenia bezcenne.
Przydatne informacje
Słowacja, przez którą prowadzi najkrótsza droga do Rumunii nie wymaga winiet na motocykle, podobnie jest w Rumunii. Winieta wymagana jest na przejazd przez Węgry. Jest tu wiele ciekawych dróg z dobrą nawierzchnią i fajnymi winklami, ruch jest zdecydowanie mniejszy niż w Polsce (poza dużymi miastami) i nawet długie odcinki trasy pokonuje się sprawnie. Należy jednak uważać jak się dobiera trasę, niestety wiele dróg, które istnieją na mapie nie istnieje w rzeczywistości lub ich stan skutecznie uniemożliwia kontynuowanie jazdy. Patroli policji nie ma zbyt wielu, ale warto przestrzegać ograniczeń prędkości (z informacji jakie uzyskaliśmy wcześniej jasno wynika, że nie ma możliwości dyskusji a za wszelkie łamanie przepisów grożą wysokie mandaty płatne gotówką). Jeśli wybieracie się w mniej uczęszczane tereny to warto zaopatrzyć się w prowiant i zapas wody bo może być ciężko ze znalezieniem miejsca na posiłek. Z miejscami noclegowymi bywa różnie. W miastach żaden problem, na trasie jest z tym gorzej, na szczęście namiot można rozbić wszędzie. (W miarę aktualną listę kempingów znajdziecie na stronie www.romaniacamping.ro). Ceny są przystępne, porównywalne do polskich bądź niższe. Przelicznik leia to praktycznie 1 do 1 co bardzo ułatwia liczenie kosztów podróży. Warto pamiętać, że płatności kartami kredytowymi w Rumunii wymagają zarówno podpisu jak i kodu PIN. Węgry i Słowacja akceptują płatności każdym rodzajem karty.
Biedrona